Syn przepowiedni – Rozdział VIII

Lurei

Wyszedłem z łazienki i zamknąwszy za sobą drzwi, poszukałem wzrokiem Filena. Na sekundę serce mi zamarło, lecz po chwili odetchnąłem z ulgą. Filen spał owinięty przykryciem ze wszystkich stron tak, że na pierwszy rzut oka nie było go widać.

Kiedy weszliśmy do pokoju, poprosił mnie, bym zaprowadził go do łóżka. Później od razu zamknąłem się w łazience. Rumieńce nie schodziły z mojej twarzy z niewiadomego dla Filena powodu. Szczęście, że ich nie widział. Otóż okazało się, że gospodarz uśmiechał się tak dziwnie nie bez powodu. Kiedy tylko weszliśmy do pokoju, w oczy rzuciło mi się jedno duże łóżko. Najbardziej zdziwiło mnie to, że bez żadnych specjalnych gestów, czy czegoś innego, wzięto nas za parę. Czy naprawdę jakoś dziwnie się zachowywaliśmy? Zdawałem sobie sprawę, że wolę mężczyzn, ale nikomu – prócz osób, z którymi coś mnie łączyło – o tym nie mówiłem i myślałem, że tego nie widać.

Nie chcąc doprowadzić do niezręcznej sytuacji, wziąłem koc i ułożyłem go na podłodze przy łóżku. Drugi zastąpił mi kołdrę, natomiast poduszkę wziąłem z łóżka. Na szczęście były dwie. Zmęczony przebytą drogą, szybko odpłynąłem, w myślach zastanawiając się nad tym, co nas jeszcze spotka podczas tej podróży.

Filen

Przyjdzie na świat trzem rodom wierny,

Błogosławieństwem mitycznych zostanie objęty.

Trzy dusze od świata otrzyma,

Dzięki nim spojrzy innymi oczyma…

Podniosłem się do siadu, dyszeć ciężko. Ogarnęła mnie panika. Tym razem kompletnie nie wiedziałem gdzie jestem. Nie słyszałem Aquera, co tylko wzmogło niepokój. Podciągnąłem kołdrę pod samą szyję i oparłem plecami o wezgłowie.

– Filen, wszystko w porządku? – usłyszałem głos Lureia. Dochodził on z dołu, co lekko mnie zdezorientowało.

– Nie. Gdzie ja jestem?

– W gospodzie. Zatrzymaliśmy się tu na noc. Jest jeszcze ciemno.

– Dlaczego twój głos dochodzi z dołu? – W odpowiedzi usłyszałem ciche westchnienie. Podłoga zaskrzypiała, a łóżko ugięło się lekko, kiedy Lurei usiadł na jego skraju.

– Spałem na podłodze. Nie zdążyłem ci tego wyjaśnić, bo szybko zasnąłeś, ale w naszym pokoju jest tylko jedno łóżko.

– Dali nam jednoosobowy pokój? Zapłaciliśmy za dwu. Jurto porozmawiam z…

– Nie o to chodzi. W gruncie rzeczy pokój jest dwuosobowy. Podobnie jak łóżko.

Na początku nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Kiedy jednak to do mnie dotarło, poczułem jak moje policzki stają się gorące. Wyciągnąłem ręce w dwie strony i sunąłem nimi po materacu. Nie napotkałem jednak końca posłania. To łóżko rzeczywiście było zbyt duże jak na jedną osobę.

Odchrząknąłem cicho i zastanowiłem się co dalej. Przypomniał mi się ten dziwny sen. Czemu cały czas słyszę te same słowa? I dlaczego kiedy o tym myślę, po moim ciele przechodzą nieprzyjemnie ciarki?

– Lepiej się czujesz? Bo zostało nam jeszcze kilka godzin snu, a nie wiem jak ty, ale ja jestem wykończony.

– Możesz się położyć na łóżku. Ja już raczej nie zasnę – przesunąłem się w bok, robiąc mu miejsce.

– Na pewno? Naprawdę mogę spać na ziemi.

– Na pewno. Nie miałoby to sensu, skoro ja nie śpię.

– W takim razie skorzystam. Nie jestem pewny, ale chyba jakieś robactwo po mnie chodziło.

Uśmiechnąłem się, czując jak Lurei się schla, zapewne biorąc coś z podłogi. Po chwili usadowił się po mojej prawej stronie.

– Idę spać, dobranoc.

– Dobranoc – szepnąłem, a Lurei znieruchomiał. Kilka minut później jego oddech się unormował.

Moje myśli zaczęły skakać od jednego tematu, do drugiego. W końcu natrafiły na wyrazisty obraz, który utkwił mi głęboko w pamięci. Przed oczami znów stanęła mi pędząca w moją stronę włócznia. Dotarło do mnie, że gdybym jej nie zobaczył, zapewne wbiłaby mi się w szyję, co mogłoby nie skończyć się wesoło. Zastanawiało mnie jednak, skąd w mojej głowie pojawiło się coś takiego. Czy możliwe jest zobaczyć cokolwiek, jeśli nigdy się nie widziało? Raczej nie. Jednak byłem pewny, że to, co pojawiło się w mojej głowie było obrazem. Nie takim, który dostarcza mi woda. Ten był kolorowy i wszystko widziałem tylko z jednej strony.

Kolejną sprawą, od której nie mogłem się uwolnić były te dziwne słowa, nawiedzające mnie we śnie. Za każdym razem było ich coraz więcej. Wydawały mi się znajome, choć nie rozumiałem nic prócz dwóch pierwszych linijek. Miałem wrażenie, że mówią one o mnie. W końcu jedn z moich ojców pochodził z połączenia rodów Smoka i Salamandry, a drugi z Fenixa. Sprawiało to, że sam byłem członkiem trzech rodów Ignem. Kolejny wers mówił o Błogosławieństwie mitycznych, a zważywszy na to, że dziadek i jego bracia dali mi swoje błogosławieństwo, miałem prawo przypuszczać, że o to chodzi.

Dotknąłem trzech prawie niewidocznych znaków na czole. Wyczułem je pod palcami, choć inni twierdzili, że nic nie czują. Może to przez to, że dla mnie palce były oczami. Trzy znaki tworzące trójkąt. Przypomniał mi się dzień, w którym poznałem Lureia. On też posiadał Błogosławieństwo od mojego ojca, Araela. Kiedyś słyszał rozmowy na ten temat i wiedział w jakich okolicznościach je otrzymał. Właściwie, to w końcu nikt nie wyjaśnił mu czym jest jego, jak to określił, blizna.

Westchnąłem, pragnąc pozbyć się tych wszystkich pytań i uciążliwych myśli. Kiedy w końcu mi się udało, poczułem, że oczy mi się zamykają. Położyłem się z zamiarem czuwania, ale po kilku chwilach moje myśli zaczęły zwalniać.

Lurei zachrapał cicho, uświadamiając mi, że przecież leży tuż obok. Mógł sobie nie życzyć, żebym spał w tym samym łóżku. Co innego, kiedy tylko siedzę. Już samo to, że położył się na ziemi, potwierdzało moje przypuszczenia. Postanowiłem zrobić to co on, czyli położyć się w nogach łóżka. Problem był jeden. Po mojej lewej stronie była ściana, co oznaczało, że aby dotrzeć na podłogę, musiałem przejść nad Lureiem, a było to trudne zważywszy na to, że nic nie widziałem.

Sunąłem dłonią po pościeli, w końcu napotykając na koc, którym mężczyzna był okryty. Z wahaniem przesunąłem ją dalej, mając nadzieję, że Lurei nie czuje nic przez okrycie. Omal nie cofnąłem ręki, kiedy dłonią napotkałem na jego skórę. Do moich uszu dotarło ciche westchnienie. Zarumieniłem się, nadal nie cofając dłoni. Nie mogąc się powstrzymać, delikatnie zbadałem skórę pod palcami. Była delikatna i gładka, choć pod nią wyczuwałem twarde mięśnie. Nigdy nie dotykałem nikogo w innych miejscach niż dłonie, czy twarz. Zafascynowały mnie króciutkie i zapewne nie widoczne włoski na, sądząc po pępku, brzuchu Lureia. Z mieszanymi uczuciami stwierdziłem, że podoba mi się ten dotyk. Zupełnie jakbym widział jego brzuch. Choć nie było to jakieś szczególne miejsce, moje policzki miały już kolor dojrzałego pomidora.

Mimo tego, że nie chciałem żeby się obudził i mnie przyłapał, dalej jeździłem dłonią po jego brzuchu, co chwilę naciskając na mięśnie układające się w równe kwadraty. Mój brzuch był płaski i może dlatego nie mogłem oderwać ręki. Nawet nie zauważyłem, kiedy dołączyła do niej druga.

W pewnym momencie natrafiłem palcem sutek. Lurei ponownie westchnął, zginając nogę. Zamarłem z rękami na jego klatce piersiowej. Moje ręce powędrowały w dół, by znów nie naruszyć wrażliwego miejsca. Przejechałem po mięśniach i minąłem pępek, zatapiając jedną z dłoni w nieco gęstszych włoskach. Były miękkie i przyjemne w dotyku.

Dotarło do mnie co robię. Macam prawie obcego faceta po brzuchu, kiedy on śpi i w każdej chwili może się obudzić, przyłapując mnie na tym. Potrząsnąłem głową, powracając do mojego poprzedniego celu. Wymacałem brzeg łóżka i chcąc przejść, przełożyłem nogę nad Lureiem.

Omal nie dostałem zawału, kiedy ten się poruszył i złapał mnie w pasie. Nie podziewając się tego, nawet nie stawiałem oporu, kiedy przyciągnął mnie do siebie i znieruchomiał.

Leżałem na nim, podpierając się jedną ręką o łóżko, z nogami Lureia pomiędzy moimi. Kompletnie nie wiedziałem co mam robić. Poczekałem chwilę i spróbowałem się wyplątać z jego uścisku, ale on tylko mruknął coś i oplótł mnie ramionami jeszcze ciaśniej. Zmęczony bezowocnymi wysiłkami, oparłem głowę na jego klatce piersiowej. Ręka bolała mnie od utrzymywania ciężaru ciała, więc zrezygnowałem i całkowicie położyłem się na Lureiu. Dzięki Bogu ten się nie obudził, bo nie mam pojęcia jak bym mu to wyjaśnił.

Leżałem tak przez kilkadziesiąt minut, co chwilę usiłując się jakoś wydostać z uścisku, jednak nic nie pomagało. W końcu odpuściłem i zamknąłem zmęczone oczy. Bicie serca Lureia dudniło mi w uszach, co wbrew pozorom w ogóle mi nie przeszkadzało. Nawet nie zauważyłem, kiedy moje ciało się rozluźniło, a umysł odpłynął w spokojny sen.

Ciepło ogarniało całe moje ciało, a wypoczęty umysł powoli wybudzał się ze snu. Rozprostowałem nogę, która wydawała mi się strasznie ciężka i wtuliłem się w poduszkę. Coś uwierało mnie w biodro, więc przesunąłem się odrobinę. Cichy jęk nie wydał mi się niczym dziwnym, dopóki nie zrozumiałem, że w istocie nim jest. Nie otwierałem oczu, bo nie miało to sensu.

Mój umysł w końcu w pełni zaczął pracować, dzięki czemu do moich uszu dotarł nierówny oddech i dudnienie, które zapewne było biciem serca. Powstrzymałem rumieńce, kiedy uświadomiłem sobie, że śpię wtulony w Lureia.

Leżeliśmy bokiem, przodem do siebie. Jedna z moich nóg trafiła pomiędzy te Aquera, a druga była przerzucona przez jego biodro. Z rękami było podobnie, z tym, że jedna zawędrowała pod koszulkę mężczyzny, a druga wpleciona była we włoski, które w nocy tak polubiła. Ręka Lureia natomiast znajdowała się w dole moich pleców, druga natomiast, pod moją głową. Musieliśmy wyglądać jak jeden wielki supeł.

Ważniejsze było jednak to, że kolana i łokcie Lureia nie dotykały mojego biodra, a znałem jeszcze tylko jedną część ciała, która mogłaby mi się w nie wbijać w taki sposób.

Tym razem nie dałem rady powstrzymać rumieńców. Usiłowałem przekonać sam siebie, że to nie penis Lureia jest tym uwierającym mnie czymś, ale choć bardzo się starałem, nie potrafiłem wymyślić nic innego. Szczególnie, że kiedy spróbowałem się odsunąć i trąciłem to coś, Lurei znów cicho zajęczał.

Gorączkowo szukałem wyjścia z tej sytuacji, w końcu decydując się na ostateczność. Lurei musiał się obudzić, a ja nie chciałem, żeby wiedział, że jestem przytomny. Aquerzy i inni Aliquid czasami używali swoich mocy podczas snu i miałem nadzieję, że Lurei pomyśli, że ja także to robię.

Uspokoiłem oddech i poczekałem chwilę, aż moje poliki odzyskają zwykły kolor, a następnie utworzyłem nad nami kilkadziesiąt małych baniek z wodą. Pomoczyłem sobie ubranie, żeby uniknąć podejrzeń i siłą woli nakierowałem kilka baniek na Lureia, cały czas udając śpiącego.

Kilka sekund po tym, jak woda zetknęła się ze skórą Aquera, poczułęm jak ten się poruszył. Przekląłem w duchu za to, że wcześniej nie wziąłem rąk z jego brzucha i klatki piersiowej. Bądź co bądź dziwnie to musiało wyglądać. Aczkolwiek ręka Lureia tuż nad moimi pośladkami też nie była niewinna.

– Cholera – usłyszałem cichy szept i chrapnąłem sztucznie. Lurei chyba nawet nie pomyślał, że mogę nie spać. W końcu miał większe problemy, a konkretnie jeden. Delikatnie uniósł moją głowę i położył ją na poduszce. Jakoś wyplątał się z moich rąk i nóg, po czym udał się, jak mniemam, do łazienki. Pozbyłem się wody latającej nad moją głową.

Myślałem, że to już koniec moich problemów, lecz po chwili usłyszałem sapanie i stłumiony jęk. Przełknąłem ślinę, uświadamiając sobie czego skutkami są te odgłosy. Kolejny jęk, a poczułem jak moje serce zaczyna szybiej bić, choć do tej pory wystarczająco już przyśpieszyło. Krew, która wcześniej nanosiła czerwień na moje policzki, skierowała się w dolne partie mojego ciała. Nie wierzyłem w to, co się działo. Czy mnie na serio podnieciły jęki Lureia?

Odróciłem się i zatkałem uszy poduszką. Część mnie chętnie by sobie posłuchała, ale skopałem ją na granice świadomości. Co się ze mną działo?!

Po jakimś czasie Lurei wyszedł z łazienki i zaczął chodzić po pokoju. Dalej leżałem nieruchomo, udając, że śpię. Kiedy miałem już dość nic nierobienia, przeciągnąłem się i ziewnąłem. Zamruczałem cicho, chcąc być jak najbardziej wiarygodnym i chwilę później otworzyłem oczy.

– Cześć – przywitał się Lurei. Brzmiał jakby był lekko zdenerwowany.

– Cześć – odpowiedziałem i dla pozorów po chwili znów się odezwałem. – Długo nie śpisz?

– Nie bardzo – zanim to powiedział, nad czymś się zastanawiał. – Jednak się jeszcze położyłeś?

– Nawet nie wiem kiedy – skłamałem. – Ale za to spałem jak zabity. Nawet nie czułem kiedy wstałeś.

Taa, wmawiaj sobie Filen, wmawiaj. Na szczęście to chyba uspokoiło Lureia, bo zaczął rozmowę już bez tej nuty niepokoju w głosie. Kilka minut później wstałem i udałem się do łazienki, gdzie dotarłem z małą pomocą Lureia. Zauważyłem, że starał się mnie nie dotykać, co trochę mnie wkurzyło, bo omal bym nie upadł.

W łazience wziąłem gorący prysznic, co uświadomiło mi, że Lurei musi myć się w zimnej wodzie. Aż mnie ciarki przeszły na tą myśl. Postanowiłem następnym razem iść się kąpać jako pierwszy i zostawić mu ciepłą wodę.

Kiedy byłem już gotowy, wyszedłem z łazienki i czekałem, aż Lurei zbierze nasze rzeczy. Obaj zgodnie stwierdziliśmy, że szybciej i bezpieczniej spakuje nas dwóch.

Z pokoju wyszliśmy kiedy słońce już wyszło zza horyzontu, jak twierdził Lurei. Nie spotkaliśmy gospodarza, więc klucz zostawiliśmy w barze, a następnie udaliśmy się w stronę stajni, w której zostawiliśmy nasze konie.

Po drodze Lurei zaproponował mi kupno cieplejszych ubrań, a ja od razu się zgodziłem. Że też wcześniej o tym nie pomyślałem. Znaleźliśmy handlarza, który posiadał całkiem sporą ilość ciepłej odzieży i kiedy opuściliśmy jego stoisko, obaj nieśliśmy po kilka par ubrań. Większość była dla mnie, gdyż wraz z przebytą drogą miało się robić coraz zimniej, a ja nie cierpiałem marznąć.

Do stajni dotarliśmy jakąś godzinę później, gdyż uzupełniliśmy jeszcze wszystkie zapasy. Przywitał nas ten sam chłopak co dzień wcześniej. Od razu przyprowadził nasze konie, którymi porządnie się nimi zajęto. Lurei stwierdził, że ich sierść błyszczy, a same zwierzęta chętnie zostałyby tu na dłużej.

– Dziękujemy za zaopiekowanie się końmi. – Wyciągnąłem z kieszeni kilka monet i wręczyłem je chłopakowi. – To dla ciebie.

– Ale to za dużo.

– Nie szkodzi. Nasze konie są świetnie przygotowane do drogi, więc ci się należy.

Chłopak podziękował i zaprosił nas ponownie. Zapewniłem go, że w drodze powrotnej także skorzystam z jego usług i wsiadłem na konia. Lurei zrobił to samo i po chwili jechaliśmy już w stronę jego domu, gdzie czekała na nas jego siostra, potrzebująca moich mocy.

Syn przepowiedni – Rozdział VII

Ruszyłem w stronę Najeźdźców, jednak do głowy wpadł mi pewien pomysł, Lurei spojrzał na mnie pytająco, ale tylko pokręciłem głową. Skupiłem się na drzemiącym we mnie ogniu. Płomienie wybuchły we mnie, a ja musiałem z nimi walczyć. Miałem wrażenie, ze inaczej by mnie pochłonęły. Stłumiłem ten ogień i dysząc, chwyciłem część tej mocy. Tyle, ile nie stanowiło dla mnie zagrożenia. Podzieliłem moc na kilka płomieni i połączyłem je z jednym płomykiem, który zawiesiłem w powietrzu obok siebie. Resztę rozstawiłem po jaskini, dezorientując Najeźdźców.

Visio, mogłabyś trochę pohałasować do tego płomyka? – Nie czekając na odpowiedź, wycofałem się i skupiłem na przemianie. Kilka sekund później poczułem dreszcz poprzedzający zmianę postaci. Po chwili stałem już na czterech łapach, wymachując potężnym ogonem. Małe wulkany na moich plecach buchnęły parą, zalewając łuski gorącą lawą, która na ciele Salamandry nigdy się nie schładzała. W tej postaci mogłem topić skały tylko na nich stojąc. Instynktownie kontrolowałem temperaturę swojego ciała. Również płomienie zareagowały na moją przemianę. Zaczęły żywiej płonąć, tańcząc w powietrzu, pomimo braku wiatru.

Visio zrozumiała o co mi chodzi i zaczęła krzyczeć, stukać łapami o kamienie i kłapać dziobem, a dźwięki roznoszone przez płomyki, dochodziły Najeźdźców ze wszystkich stron.

Będąc Salamandrą, mogłem wyczuwać drgania ziemi. Mimo, że teraz dotykałem jej tylko łapami, dalej byłem w stanie wyczuć gdzie stoją wrogowie.

Ruszyłem do przodu, rycząc najgłośniej jak potrafiłem. Najeźdźcy rozbiegli się, chowając w szczeliny w ścianach. Jeden z nich coś upuścił, a ja usłyszałem trzepot skrzydeł.

Mam kamień! – Visio wylądowała na mojej głowie, nawet nie dostrzegając wysokiej temperatury mojego ciała.

Z ulgą otoczyłem się delikatną mgiełką. Jednym uderzeniem łapy uwolniłem Lureia. Z jednego z korytarzy dobiegły mnie wibracje. Kilku Najeźdźców zaalarmowanych hałasem zmierzało w naszą stronę. Po chwili drgania dochodziły z pozostałych korytarzy, łącznie z tym, którym weszliśmy.

Było tu około setki przeciwników, a nawet w tej postaci nie byłbym w stanie walczyć za trzech. Szczególnie, że jaskinia nie była wystarczająco szeroka dla olbrzymiej jaszczurki. Musiałem podwinąć ogon, by się obrócić. W dodatku stalagmity i stalaktyty topiły się przy kontakcie z moją skórą, przez co zaczynałem się ślizgać.

Zmieniłem postać i szybko podbiegłem do Lureia, który uwolnił się już z więzów, chwytając pręt, który wcześniej wyrwałem ze ściany. Najeźdźcy właśnie zaczęli wlewać się do jaskini, otaczając nas ze wszystkich stron. Stanęliśmy do siebie plecami, by nikt nie zaatakował nas od tyłu.

– I co teraz?

– Mówiłeś, że jeśli weźmiemy ten topaz to nasza siła wzrośnie. Jak bardzo?

– Nie mam pojęcia. Tak tylko słyszałem.

– W takim razie sprawdźmy. Visio!

Ptak przeleciał nad moją głową, upuszczajac kamień na moją wyciągniętą dłoń. Był dość duży, w dotyku podobny do kryształu, który Visio dostała od Ave. Kiedy dotknął mojej skóry, poczułem jak mgła gęstnieje. Woda we mnie zaczęła buzować, prawie gasząc ogień. Poczułem się, jakby zaraz całkowicie miał zgasnąć. Z jednej strony moja moc wody znacznie wzrosła, ale miałem wrażenie, że część mnie umiera. Z trudem łapiąc oddech, upuściłem kamień. Woda uspokoiła się, równoważąc z ogniem. Nie miałem pojęcia, że utrata mocy ognia, nad którą i tak nie panowałem, może być tak przerażająca.

– Filen! Filen, do cholery! Co się dzieje?! – Lurei stanął tyłem do mnie, naprzeciw Najeźdźców. Dopiero wtedy zdałęm sobie sprawę, że klęczę nad tapazem.

– Nie mogę go dotykać. Ten kamień gasi moją moc ognia. Woda prawie ją zastąpiła.

– Cholera, czyli te pogłoski nie są prawdą.

– Nie do końca – powiedziałem, chwytając kamień przez rękaw. – Moja moc wody prawie się podwoiła. Myślę, że po prostu było jej za dużo i zaczęła wypierać ogień.

Wstałem i zablokowałem cięcie Najeźdźcy. Chyba znudziło mu się czekanie. Pozostali ruszyli za nim, co rusz atakując.

– I jak to ma nam pomóc?! Nie możesz go użyć!

– Ja nie, ale ty nie władasz nad ogniem! – pomiędzy ciosami wcisnąłem mu w rękę topaz. To, co się działo ze mną, było niczym w porównaniu do tego, co stało się z Lureiem. A raczej z mgłą wokół niego.

Bez żadnego ostrzeżenia straciłem władzę nad całą woda w pomieszczeniu, a co za tym idzie, znów oślepłem. Świadomość Lureia otoczyła mnie ze wszystkich stron. Poczułem ruch przy policzku i wodę , dotykającą mojej skóry.

– Oszalałeś? Prawie cię zabił!

– Co? Mnie? – zwróciłem się do Lureia.

– Tak, ciebie! Widzisz tu kogoś innego? Oprócz setki tych jaskiniowców, oczywiście.

– Właśnie w tym problem. Nic nie widzę! Przejąłeś całą moją mgłę!

– Nic ci nie przejąłem. Ja wcale nie panuję nad tą mgłą.

– Więc jak wyjaśnisz to, że zatrzymałeś nią miecz?

Nastała chwilowa cisza. Lurei chyba uświadomił sobie, że jednak panuję nad mgłą w całym pomieszczeniu, bo wyczułem, jak zaczął nią ruszać.

– To niemożliwe. Nawet tego nie zauważyłem. To tak, jakbym to rozbił nieświadomie. W dodatku nie mogę przestać panować nad tą mgłą.

– Więc ja nie będę mógł niczego zobaczyć.

– To nie zbyt dobrze. Nawet z tą mocą ich nie pokonam. Cały czas pojawiają się nowi.

– Musimy się stąd wydostać. Nie wytrzymamy tu długo. Szczególnie ja. Bez wody jestem bezużyteczny – stałem z mieczem wyciągniętym przed siebie, a Lurei odpierał ataki wodą.

– Wcale nie. Jakoś udało ci się mnie uwolnić. Po prostu zrób to samo.

– To nie takie proste. Visio nie ostrzeże mnie przed atakami z trzech stron jednocześnie.

– Gdybyśmy tylko mogli obaj panować nad tą mgłą – mruknął Lurei, a ja stanąłem jak wryty.

W jednej chwili jego moc przestała walczyć z moją. Przejąłem władzę nad mgłą, ale on dalej ją posiadał. Poczułem jak spojrzał w moją stronę z niedowierzaniem. Jego myśli pojawiały się w mojej głowie, tak samo nieskładne jak moje. W pewnym momencie odróżnianie jednych od drugich stało się niemożliwe. Poruszyłem ręką i zauważyłem, że ręka Lureia wykonała dokładnie taki ruch, jaki chciałem wykonać moją. Niemożliwe.

Zrobiłem krok do przodu, jednak Lurei stał w miejscu. Musiało mi się przywidzieć. Zacisnąłem palce na rękojeści miecza i ruszyłem w stronę Najeźdźców. Aquer osłaniał mnie wodą, dzięki czemu nie musiałem martwić się, że ktoś zajdzie mnie od tyłu.

To połączenie między naszymi umysłami było inne niż poprzednie. Tamte trudno było nawiązać i trzeba było nie lada skupienia, żeby usłyszeć myśli drugiej osoby. Połączenie między nami wydało mi się mocniejsze. Jakbyśmy otworzyli okno do swoich umysłów i stojąc po jego dwóch stronach, rozmawiali.

W pewnym momencie rzuciło się na mnie pięciu Najeźdźców. Jednemu z nich udało się zranić mnie w ramię, przez co inny mógł wytrącić mi miecz z ręki. O dziwo nie usłyszałem jak upadł. Odepchnąłem wrogów, a moja ręka wystrzeliła do góry bez mojej zgody. Oniemiałem, kiedy dostrzegłem w dłoni mój miecz. Spojrzałem na Lureia, który uniósł jeden kącik ust w uśmiechu.

– Nie mam pojęcia jak to działa, ale fajna sztuczka – pomyślał.

Zostaw to na razie. Nie mam mowy, że wszystkich ich pokonamy. Cały czas przychodzą nowi.

– Nie jestem dobry w myśleniu podczas walki. Zostawiam to tobie.

– Jesteś bardzo pomocny, wiesz? – moje myśli aż ociekały sarkazmem i byłem pewny, że Lurei mógł to wyczuć. Przestałem skupiać się na Lureiu i zacząłem główkować nad jakimś wyjściem z tej sytuacji. Mógłbym zmienić się w Salamandrę, ale nie mógłbym wziąć ze sobą Lureia. W końcu pod ziemią oddychać nie umie. Zmieniając się w Fenixa, nie mógłbym opanować płomieni, więc Lurei nie usiadłby mi na grzbiecie. Pozostawała forma Smoka, ale w tej jaskini nie mógłbym swobodnie manewrować. Tunel też by mnie spowolnił. Staranowanie Najeźdźców nie było dobrym pomysłem, bo mieli sporo broni, której pewnie by na mnie użyli. Jedynym wyjściem było zawalenie jaskini i wydostanie się przez jej sklepienie. Niezbyt bezpieczne wyjście, ale w tej chwili nie potrafiłem wymyślić innego.

Najeźdźcy spychali mnie w stronę Lureia i po chwili opierałem się o jego plecy. Nie tylko ja miałem już lekką zadyszkę. Lurei musiał cały czas walczyć wodą, a wbrew pozorom nie da się tego robić przez dłuższy czas.

– Nie zastanawiaj się. Idziemy przez sufit. Tylko jak chcesz to zrobić.

– Schowaj się pode mną i weź Visio.

Stanąłem prosto i w kilka sekund zmieniłem się w Smoka. Najeźdźcy odsunęli się z krzykiem, ale niezbyt mieli miejsce by to zrobić. Było ich za dużo, a kolejni dalej wylewali się z korytarzy.

Ryknąłem głośno i myślach powtórzyłem polecenie. Lurei pozwolił Visio wylądować na swoim ramieniu i wszedł między moje przednie łapy. Wziąłem głęboki wdech i zebrałem w sobie ogień. Długo tego nie robiłem, więc zaczęło mnie łaskotać w przełyku. Musiałem się powstrzymywać, by nie zacząć kaszleć, co nie byłoby bezpieczne dla naszych wrogów.

Kiedy poczułem, że już dłużej nie wytrzymam, zwróciłem łeb ku górze i zionąłem ogniem z całych sił. Najpierw spłonęła ziemia, a następnie skały zaczęły topnieć, kapiąc na wszystkich dookoła. Krzyki bólu rozniosły się po całym korytarzu. W moją stronę poleciał miecz, ale z łatwością go odbiłem. Lurei krzyknął coś do mnie, ale nie dosłyszałem.

Moja głowa eksplodowała, a przynajmniej takie miałem wrażenie. Poczułem, jakby coś ją rozsadzało. A wszystko przez tę jedną sekundę, kiedy w umyśle zobaczyłem, dosłownie zobaczyłem, obraz. O ile tak one wyglądają w rzeczywistości. Dostrzegłem kolory i uświadomiłem sobie dlaczego wszyscy używają ich do opisywania świata. Były piękne. Ni esądziłem, że kiedyś użyję tego słowa w takim znaczeniu jak inni.

Nie potrafiłem opisać tego, co zobaczyłem, a przynajmniej nie różnic w barwach. Bo jak mam określić kolor, skoro nigdy go nie widziałem? Zawsze myślałem, że kamień na jeden kolor, a teraz dostrzegłem, że ściany składają się z tysiąca odcieni. Metal połyskuje, odbijając płomienie i wygląda przy tym niesamowicie, a drewno ma miliony miniaturowych przebarwień. Najbardziej niesamowite były jednak łuski. Teraz wiedziałem dlaczego nawet moja rodzina podziwiała mnie w ciele Smoka. Głęboki fiolet, jak to określał tata Arael. Nie wiem, czy był głęboki, ale na pewno mi się podobał.

Nie miałem jednak czasu zastanowić się nad tym, co zobaczyłem. Obraz dał mi część tego, czego pragnąłem najbardziej, ale też uratował mi życie. Widok ostrego jak brzytwa grotu włóczni dotarł do mnie w samą porę.

W ostatniej chwili pochyliłem łeb, a włócznia ledwo drasnęła moją szyję. Ryknąłem z bólu i zionąłem jeszcze większą ilością ognia. Nie byliśmy głęboko, więc nie siliłem się na roztopienie całej warstwy skał i gleby.

Uważaj – ostrzegłem Lureia i wybijając się na tylnych łapach, złapałem go w przednią. Głowę pochyliłem i skoczyłem, grzbietem rozbijając sklepienie jaskini. Zabolało, ale nie na tyle by mnie spowolnić. Najeźdźcy zaczęli strzelać z kusz, a nawet rzucać mieczami, więc nie było czasu na jakiekolwiek wahanie.

Jedno uderzenie skrzydeł pozwoliło nam uciec poza zasięg broni Najeźdźców. Visio puściła Lureia, i wzbiła się w powietrze, z trudem dotrzymując mi tempa. Nie mogłem jednak zwolnić. Pierwsze miejsce w jakie udadzą się Najeźdźcy to polana, na której wciąż znajdowały się nasze rzeczy.

Lurei spokojnie spoczywał w mojej łapie, nawet się nie trzymając. Był zajęty oglądaniem topazu, który trzymał w obu dłoniach, by przypadkiem go nie upuścić. O dziwo nie miałem najmniejszego problemu by stwierdzić co robi. Zwykle przy zmianie ciężko mi było utrzymać panowanie nad wodą.

Gdzie mam lecieć?

– Na polanę – Lurei nie zrozumiał o co mi chodzi, ale po chwili zwrócił głowę w moją stronę. – Przepraszam. Skręć lekko w lewo. Jeszcze jakieś dwieście metrów.

Jakoś udało nam się dolecieć i szybko spakować rzeczy. Konie były lekko przestraszone, kiedy lądowałem na polanie, ale szybko się uspokoiły. Na szczęście były już do tego przyzwyczajone.

Po niezbyt długim czasie zaczęliśmy słyszeć odgłosy wydawane przez pościg. Najwyraźniej mieli konie, bo dosyć szybko się zbliżali. Spakowaliśmy resztę rzeczy i wsiedliśmy na konie, które mimo tego, że dopiero, a może raczej już, zaczynało świtać, były już gotowe do drogi.

Kiedy wyjeżdżaliśmy z polany, Najeźdźcy byli już bardzo blisko. Słychać było rżenie koni i tupot biegnących ludzi. Mieliśmy jednak przewagę w postaci koni z Ignem. Były one wytrenowane w jak najszybszym galopie. Dopilnowałem też, by Lurei dostał najszybszego konia jakiego posiadaliśmy w Pałacu. Nie licząc mojego konia, z którym praktycznie się wychowałem.

– Dasz radę zostawić na drodze ścianę wody? – powiedziałem na głos. To dziwne połączenie urwało się kiedy tylko Lurei wypuścił z rąk topaz.

– Na daleką odległość nie. Musiałbym użyć kamienia.

– Zrób to. Musimy ich jakoś zatrzymać.

Lurei wyciągnął topaz, a we mnie od razu uderzyła jego świadomość. Odwróciłem się do tyłu i posłałem mgłę w stronę Najeźdźców. Wcześniej zauważyliśmy, że kiedy to robię, podczas gdy Lurei trzyma błękitny kamień, on także wszystko wyczuwa.

Kiedy Najeźdźcy wjeżdżali, bądź wbiegali w mgłę, mogliśmy podać każdy szczegół ich wyglądu. Nie licząc kolorów oczywiście. Dzięki temu dowiedzieliśmy się gdzie są i ilu ich jest. A było naprawdę sporo.

Skupiłem się i kazałem dużej ilości wody opaść na drogę za nami. Wymagało to sporo energii, ale w końcu cały odcinek pomiędzy nami i pościgiem zamienił się w błotną ślizgawkę. W niektórych miejscach sięgała ona nawet do kolan, więc konie będą miały z tym problem. Gęsty las uniemożliwiał im pójście inną drogą.

Uśmiechnąłem się, kiedy Najeźdźcy zostali zatrzymani najpierw przez błoto, a następnie przez ścianę z wody. Spojrzałem na Lureia. Lekko dyszał, ale chyba był zadowolony. On także zwrócił się w moim kierunku i uśmiechnął wesoło.

W pewnym momencie poczułem, że chce zadać jakieś pytanie. Po chwili jednak się wycofał.

– Pytaj jeśli chcesz. Wezmę pod uwagę, że jednak się na to nie zdecydowałeś i najwyżej nie odpowiem.

Lurei przez chwilę patrzył na mnie jakby zobaczył ducha. Dopiero po chwili spojrzał na kamień i pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Czemu zwracasz głowę w moją stronę, tak jakbyś na mnie patrzył, skoro wyczuwasz wszystko dookoła?

Zaśmiałem się cicho. I po co on się wstrzymywał z taką głupotą?

– Dziwnie by było, gdyby ludzie widzieli, że idę z zamkniętymi oczami, ale wszystko zauważam, prawda? To działa na tej samej zasadzie. Ludzie ci nie ufają jeśli na nich nie patrzysz. Poza tym dzięki temu większość nawet nie zauważa, że jestem niewidomy. Teraz robię to z przyzwyczajenia. I tak obserwuję wszystko. To tylko mocno zakorzeniony nawyk.

Jechaliśmy w ciszy póki nie dotarliśmy do drugiego rozwidlenia dróg. Najeźdźcy byli już poza naszym zasięgiem, ale nie słyszeliśmy nic niepokojącego, więc pozwoliliśmy koniom zwolnić. Rozbawiło mnie to jak Lurei usiłował podziękować koniowi tak, bym tego nie słyszał.

Koło południa moje oczy zaczęły się zamykać. Powstrzymywałem się jak mogłem, ale kiedy po obiedzie wyleczyłem rany swoje i Lureia, straciłem resztki energii. Potem wsiedliśmy na konie, a kołysanie sprawiło, że omal z niego nie spadłem. Gdyby zwierze zybko nie zbliżyło się do Lureia, pewnie zamiast na nim, wylądowałbym na ziemi.

– Posuń się trochę. – Lurei popchał mnie do przodu.

– Po co? – zapytałem, ale posłusznie przesunąłem się jak najbardziej w przód.

– Nie możemy się zatrzymać, bo Najeźdźcy mogą nas ścigać, a jeśli dalej będziesz jechał, to zaraz sobie kark skręcisz. Dziękuj, że masz takiego mądrego konia.

Lurei zatrzymał się i po chwili podszedł do mnie. Dopiero wtedy zrozumiałem co chce zrobić. Poczułem jak moje policzki lekko się czerwienią.

– Dam radę. Nie musisz ze mną jechać. Do wieczora wytrzymam.

– Nie ma mowy. Masz wyleczyć mi siostrę, pamiętasz? Nie zrobisz tego jeśli do niej nie dojedziesz. – Lurei wskoczył na mojego konia i chwycił uzdę, przy okazji obejmując mnie ramionami. Cieszyłem się, że jedzie z tyłu i nie widzi mojej twarzy, bo ta z pewnością zrobiła się jeszcze bardziej czerwona.

– Prześpij się. Obudzę cię jak dotrzemy do wioski. Myślę, że zdążymy sporo przed zachodem.

Nie bardzo wiedziałem co robić, więc siedziałem sztywno, ledwo dotykając Aquera. Przynajmniej dopóki nie położył ręki na moim brzuchu i nie przyciągnął do siebie. Nie chciałem wyjść na idiotę, więc oparłem się o niego i zamknąłem oczy. Zmęczenie dało o sobie znać i kilka minut później już nie przejmowałem się tym, że wtulam twarz w szyję Lureia, a on mi na to pozwala.

– Filen, wstawaj. Już prawie jesteśmy. – Cichy głos przy uchu wybudził mnie ze snu, który kompletnie nie miał sensu. Było mi zimno, a Lurei był stanowczo o kilka stopni cieplejszy niż otoczenie.

– Nie śpię – mruknąłem, nie odsuwając się jednak ani o centymetr. Wcisnąłem tylko zmarznięte ręce między nasze klatki piersiowe. Nie mam pojęcia jakim cudem jechałem teraz bokiem. Plecami opierałem się o rękę Lureia, choć w większości po prostu na nim leżałem. Grunt, że było mi wygodnie.

– To dobrze, ale jest tu już sporo ludzi, a ty wcale nie wyglądasz jak dziewczyna. Choć mi to wcale nie przeszkadza – powiedział rozbawiony, a ja parsknąłem cicho.

– I tak ich nie widzę, więc mnie nie obchodzą. Zimno tu, więc usiłuję zatrzymać moje ciepełko.

– Wiesz, że jesteś zabawny jak jeszcze śpisz?

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Czemu tu jest tak zimno? – otoczyłem się ramionami i odsunąłem trochę. – Wiesz gdzie jest jakaś gospoda?

– Wiem. Przed chwilą jedną mijaliśmy. Rozmawiałem z gospodarzem i powiedział, że przygotuje nam pokój. Tylko stajnie są kawałek dalej. Właśnie do nich dojeżdżamy.

– To dobrze, bo strasznie mi niewygodnie.

– Jakoś wcześniej nie narzekałeś – Lurei zaśmiał się z niewiadomego dla mnie powodu.

– Teraz narzekam. Daleko jeszcze?

– Już jesteśmy. Czekaj, zejdę pierwszy.

– Nie trzeba. Poradzę sobie. – Błyskawicznie stworzyłem mgłę i zbadałem ziemię wokół. Zeskoczyłem, nie przejmując się tym, że mogło zaboleć. Dawno nauczyłem się, że takie rzeczy nie szkodzą mi ze względu na geny. Rozprostowałem kości i wypuściłem mgłę na większy teren.

W naszą stronę szedł stajenny z szerokim uśmiechem na twarzy. Oddaliśmy mu swoje konie i ustaliliśmy, że wrócimy po nie rano. Po chwili ruszyliśmy w stronę gospody.

– Dalej mi nie powiedziałeś dlaczego jest tak zimno.

– Wcale nie tak bardzo. To u was jest zawsze gorąco. Poczekaj kilka dni, a zobaczysz jaka panuje u nas temperatura. Co prawda w porównaniu do Aquem u nas też jest ciepło, ale na pewno nie tak bardzo jak w Ignem.

– Nawet mi o tym nie wspominaj – mruknąłem i zająłem się pocieraniem ramion.

Kiedy w końcu dotarliśmy do gospody, czekał już na nas jej właściciel. Po krótkiej rozmowie i zapłacie, dostaliśmy kluczyk do pokoju. Po wejściu, Lurei od razu zaprowadził mnie na łóżko. Kiedy zniknął w łazience, szybko się przebrałem i wszedłem pod kołdrę, niemal od razu zasypiając w rozkosznym ciepełku.

Syn przepowiedni – Rozdział VI

Obudziłem się jako pierwszy, a przynajmniej tak wnioskowałem z równomiernego oddechu, dochodzącego do mnie z drugiego kąta pokoju. Poczułem się lekko zdezorientowany. Gdzieś we mnie pojawiła się nikła iskierka strachu. Przecież w tym momencie byłem zupełnie bezbronny. Przez noc moje poczucie przestrzeni zupełnie się zmieniło i nie byłem pewny, czy sam trafiłbym do toalety.

Myślałem, że będzie inaczej. Cały czas marzyłem o tym, by wyjechać z Ignem. Chciałem poznać świat, nowych ludzi, którzy traktowaliby mnie jako równego sobie, stawić czoło normalnym problemom zwykłych mieszkańców wsi. Tymczasem bałem się nawet wstać z łóżka. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że cały Pałac znam na pamięć. To nie żaden instynkt mnie w nim prowadził, a po prostu wyuczone ruchy. Byłem dumny z tego, że mimo braku wzroku, radzę sobie w Pałacu. Że jestem taki jak inni. Tymczasem dotarła do mnie gorzka prawda. Nie jestem jak inni. Oni widzą, a ja byłem, jestem i będę ślepy już na zawsze. I już się z tym pogodziłem. Koniec użalania się nad sobą.

Zacisnąłem zęby i usiadłem, plecami opierając się o ścianę. Ręką przejechałem po łóż, chcąc sprawdzić gdzie się ono kończy. Odetchnąłem, kiedy znałem już jego powierzchnię. Niby nic, a przyniosło lekką ulgę.

Przesunąłem się na skraj posłania i wstałem, cały czas jednak się go trzymając. W myślach prześledziłem wczorajszy wieczór. To, jak Lurei mi pomagał. To jak położył moją rękę na ramie łóżka. Przesunąłem się w to samo miejsce i przypomniałem sobie jego słowa. Cztery małe kroczki. Szedłem powoli, niemal sunąc stopami po ziemi. Ręce miałem wyciągnięte przed siebie, by nie wejść w nic. W końcu natrafiłem na drewnianą powierzchnię drzwi. Przesunąłem ręką wzdłuż nich i dotarłem do ściany na przeciwko. Uśmiechnąłem się lekko. Już nie daleko.

Po jakiejś minucie dotarłem do łazienki i z ulgą stworzyłem gęstą mgłę. Wszystkie kształty dodawały mi otuchy, a każda nierówność w drewnianej podłodze, którą omijałem bez problemów, poprawiała mi humor.

Wziąłem szybki prysznic i przebrałem się we wzięte z pokoju ciuchy. Kiedy wyszedłem z łazienki, Lurei już nie spał. Dowiedziałem się o tym, kiedy ktoś chwycił mnie za przedramię. Oczywiście od razu włączył mi się instynkt samozachowawczy i odepchnąłem napastnika, zamykając go w kuli z wodą. Kiedy jednak woda przylgnęła do jego skóry, rozpoznałem Lureia, który zaskoczony nawet nie próbował wydostać się z bańki. W sumie i tak nie mógł się w niej udusić.

Wypuściłem go z wody i ponownie tego dnia odetchnąłem. Dopiero ranek, a ja już byłem cały zestresowany.

– Nic ci nie jest? – Lurei podszedł i stanął w niewielkiej odległości. Wyciągnąłem ręce, chcąc go znaleźć i natrafiłem na jego klatkę piersiową.

– To ja powinienem się o to zapytać. Nie strasz mnie tak. Dobrze, że cię nie podpaliłem.

– Na moje szczęście chyba wolisz wodę. Odprowadzić cię do łóżka?

– Jeśli możesz. – Na chwilę zapadła cisza, przez co nie bardzo wiedziałem co się dzieje. W końcu Lurei się odezwał z lekkim rozbawieniem w głosie.

– Jeśli chwycisz mnie za rękę, to będzie dużo prościej. – Uświadomiłem sobie, że cały czas ściskam jego koszulę i poczułem jak pieką mnie policzki. Puściłem go, a on ujął moją dłoń i odprowadził mnie do łóżka.

– Tym razem zmieściliśmy się w dwóch krokach. Robimy postępy.

Ze zdumieniem przyjąłem jego słowa. Rzeczywiście nawet się nie zastanawiałem nad tym, czy coś może stać na ziemi. Co prawda już tędy przechodziłem, ale zazwyczaj i tak zachowywałem ostrożność. Czyżbym już zaczynał ufać Lureiowi?

Jakieś pół godziny później udaliśmy się na dół, aby zjeść śniadanie w gospodzie. Nie było ono zbyt wykwintne, ale nie narzekałem. Nie łudziłem się nawet, że ktoś dorówna cioci Rachel w gotowaniu. W każdym razie po posiłku udaliśmy się na miasto. Dzięki delikatnej mgiełce, która unosiła się w powietrzu i bez mojej ingerencji, rejestrowałem dużo więcej niż Lurei oczyma. Można powiedzieć, że widziałem wszystko dookoła.

Okazało się, że Lurei zamierzał kupić namiot. Było to dość rozsądne, zważywszy na to, że następną noc musieliśmy spędzić na jakiejś polance, choć sam bym o tym nie pomyślał. No, może przyszłoby mi to do głowy, kiedy musiałbym spać pod gołym niebem.

Udało nam się zdobyć namiot bez większych problemów. Do wioski musiała dojść wiadomość o moim przyjeździe, bo wszyscy kłaniali się, kiedy przechodziliśmy i oferowali swoje usługi za darmo. Było to co najmniej wkurzające.

Kiedy nareszcie udało nam się zdobyć wszystko, co było nam potrzebne na te dwa dni drogi do następnego miasteczka, wróciliśmy do gospody, by zabrać nasze konie. Okazało się, że dobrze o nie dbano, więc wcisnąłem stajennemu do ręki złotą monetę. Wyglądał na bardzo biednego, więc to powinno nieco poprawić jego sytuację. Dziękował nam przez kilka minut, zapraszając nas do siebie, kiedy będziemy wracać.

Z miasta wyjechaliśmy jeszcze przed południem. Lurei twierdził, że do polanki na której spał w czasie podróży w drugą stronę dotrzemy tuż po zmroku. Jako, że ani on, ani ja nie znaliśmy zbytnio tych terenów, postanowiliśmy się na niej zatrzymać. Orlica cały czas leciała nad nami. Lądowała tylko, aby jeść. Widocznie spodobała jej się nowa umiejętność.

Zauważyłem, że od kiedy tylko Lurei dowiedział się, że nie musi ciągnąć za uzdę, by koń pojechał tam, gdzie on tego chce, cały czas cicho szeptał mu kierunki w których ma jechać. Dzięki temu zwierze znacznie się do niego przekonało. Kiedy dojeżdżaliśmy do jakiegoś rozdroża, koń przystawał i pytał gdzie ma iść. Może Lurei go nie rozumiał, ale i tak jakoś się dogadywali. Nie mogłem się nie uśmiechać, kiedy mężczyzna nieświadomie odpowiadał zwierzęciu na pytania.

– Twój koń naprawdę docenia, że już go nie szarpiesz. Chyba cię nawet polubił – Koń przytaknął, a ja się zaśmiałem. – Chyb a nawet na pewno.

– Cieszę się, że dobrze się dogadujemy. Myślę, że zrezygnuję z uzdy. I tak jest mi już nie potrzebna.

– Też o tym myślałem, ale myślę, że lepiej jak ją po prostu poluzujesz. Ludzie będą się zastanawiać jak kierujesz koniem.

– Masz rację. Szkoda – odpowiedział i poklepał konia po szyi. Ten wyraził swoją wdzięczność za dobre chęci, więc przekazałem to Lureiowi.

Po chwili zostałem wciągnięty w rozmowę, w której uczestniczyła cała nasz czwórka. Konie wymieniały opinie między sobą, ja powtarzałem to Lureiowi, a on wtrącał swoje trzy grosze. Wychodziły z tego dosyć zabawne sytuację, gdyż konie zdążyły już mienić temat nim ja powiedziałem o czym rozmawiają. W skutek tego Lurei najczęściej mówił coś zupełnie nie pasującego do tematu, co niezmiernie bawiło zwierzęta.

Ta część podróży minęła nadzwyczajnie szybko. Kiedy konie się uspokoiły i ucichły, zaczęliśmy z Aquerem rozmowę na temat mitycznych stworzeń z Ignem. Wyjaśniłem mu co nieco, dzięki czemu pojmował już skąd się wzięły moje pozostałe postaci. On opowiadał o swoich domysłach, które zazwyczaj były po prostu absurdalne, więc prawie cały czas kończyły się moim, bądź jego wybuchem śmiechu.

Na polankę wjechaliśmy zgodnie z przewidywaniami. Sądząc po tym jak Lurei mrużył oczy, słońce już zaszło. Kiedy się zatrzymaliśmy, zeskoczyłem z konia  i otoczyłem się mgłą. Powoli zbadałem całą polankę, nie znajdując na nikogo. Nie licząc zająca, śpiącego w norze pod drzewem.

– Strasznie tu ciemno – Lurei usiłował przeniknąć wzrokiem moją mgłę. – Nie pomagasz.

– Chociaż raz to ty jesteś tym ślepym – zaśmiałem się i wyciągnąłem z juków namiot. – Proponuję, żebyś rozpalił ognisko. Będziesz coś widział i nie będę skazany na samotne rozkładanie tego ustrojstwa.

Usiłowałem wyplątać rękę ze sznurków, w które wcześniej ją włożyłem. To, że nigdy nie rozkładałem namiotu wcale nie pomagało.

– Nie mógłbyś ty go rozpalić? W końcu jesteś po części Ignisem. Widziałem jak robisz te swoje płomyczki – powiedział i machnął ręką w dość zabawny sposób.

– Nie ma tak łatwo. Gdybym tylko mógł kontrolować coś większego niż te płomyczki, to byłoby dużo prościej.

– Nie możesz? Przecież jesteś synem Igne. Powinieneś być jakoś bardziej uzdolniony, nie?

– Dzięki za przypomnienie – warknąłem, lekko podminowany. Nikt nie lubi jak wytyka mu się jego wady.

– Nie miałem nic złego na myśli. To po prostu trochę dziwne, że potomek ognistych stworów nie umie rozpalić ogniska.

– Jeśli taki jesteś mądry, to spróbuj je rozpalić siłą woli. Ciekawe czy ci się uda.

Zapadła długa i nieznośna cisz, której żaden z nas nie ośmielił się przerwać. Lurei chyba obawiał się, że jak coś powie, to oberwie mu się jeszcze bardziej. I słusznie. W mojej głowie pojawiały się chamskie odpowiedzi na każdą jego wypowiedź.

W końcu jednak stanęło na tym, że Lurei zajął się namiotem. Kiedy zobaczył, jak usiłuję go rozłożyć, niemal się nie dusząc przez sznur, który owinął mi się wokół szyi, podszedł i bez słowa pomógł mi się rozplątać.

Nie pozostało mi nic innego, jak rozpalić to cholerne ognisko. Odszedłem kawałek i pełen nadziei usiłowałem jednak stworzyć stabilny ogień. Jak zwykle podpaliłem kilka drzew i na tym koniec. Zgasiłem pożar i wszedłem do lasu, by znaleźć jakieś patyki. Okazało się, że raczej niewielu zatrzymuje ie na tej polance, bo wystarczyło kilka kroków w las,  bym natknął się na sporą ilość patyków. Było to dosyć dziwne, zważywszy na to, że polana znajdowała się niedaleko od drogi, a w dodatku była osłonięta drzewami, co zapewniało sporą przewagę w przypadku ataku zbójców.

Wzruszyłem ramionami, postanawiając nie zaprzątać sobie tym głowy. Z drewnem w ramionach udałem się na polankę, na której nie zastałem Lureia. Namiot zaczynał już przypominać swoją docelową postać, jednak jego jedna strona nie była umocowana w ziemi. Machnąłem na to ręką. Każdy potrzebuje czasem udać się na stronę. Ja natomiast postanowiłem naznosić jeszcze trochę drewna. Nie będziemy musieli latać po nie w środku nocy.

Po kilkunastu minutach wróciłem z kolejnymi patykami i tym razem nieobecność Lureia wydała mi się  dosyć niepokojąca. Namiot stał tak, jak wcześniej, konie stały przy drzewach, gdzie wcześniej je zostawiliśmy. Wszystko wyglądało normalnie, więc dlaczego nie było śladu po Lureiu?

Podszedłem do namiotu i dotknąłem materiału. Był mokry, a ja uważałem, żeby mgła go nie dosięgła. Jedynym prawdopodobnym wyjaśnieniem pozostawała więc moc Lureia. Skupiłem się na mgle, szukając czegoś, co powiedziałoby mi gdzie jest Aquer.

Mgła zgęstniała, pochłaniając każdą kroplę rosy jaką napotkała. W pewnym momencie poczułem delikatny opór. Mimowolnie chciałem go zlikwidować, jednak w porę się powstrzymałem. Odnalazłem kroplę, która leżała na liściu, kilka metrów ode mnie. Delikatnie zsunąłem ją na swoją dłoń. Tak jak myślałem, dalej pozostała idealnie okrągła.

Zapomniałem o mgle, skupiając całą uwagę na małej kuleczce z wody. Dotarła do mnie nikła świadomość.

Filen... -usłyszałem w głowie cichy szept. Kropla przesunęła się do przodu. Zerwałem się do biegu. Ta świadomość na pewno należała do Aquera, a to, że była taka słaba, wcale dobrze nie wróżyło.

Dzieląc uwagę między kroplę wody i mgłę, która ostrzegała mnie przed przeszkodami, biegłem, nasłuchując jakichkolwiek dziwnych dźwięków.

Kropla skręcała, a ja miałem nadzieję, że pokazuje mi drogę. W pewnym momencie musiałem podłożyć drugą rękę, bo kropla spadłaby na ziemię. Zatrzymałem się, posyłając przed siebie mgłę. Wraz z odległością gęstość mgły malała, więc musiałem się jeszcze bardziej wysilać. W końcu dostrzegłem ruch. Pięć postaci, dwie z nich niosące coś wielkości człowieka. Nie mogłem dowiedzieć się niczego więcej, bo byli zbyt daleko i wciąż się oddalali.

Zdyszany ruszyłem dalej, będąc już bardziej ostrożny. Co prawda mgła dawała mi pewną przewagę, ale dalej coś mogło mnie zaskoczyć. Lepiej, żeby o mnie nie wiedzieli.

Poczułem jak coś rozdziela mgłę od góry i leci w moją stronę z dużą prędkością. Po chwili orlica wylądowała na moim ramieniu. Jej szpony lekko wbijały mi się w skórę, ale cieszyłem się, że nie jestem sam.

– Przypomnij mi, żebym nadał ci jakieś imię – szepnąłem, nie przerywając szybkiego marszu. Mężczyźni przede mną zatrzymali się i położyli Lureia na ziemi. Jeden z nich wyjął coś z kieszeni, a mgła wycofała się, blokując moją widoczność.

– Leć. Bądź moimi oczyma – pogłaskałem ptaka po łbie i wyrzuciłem w górę, by zerwał się do lotu. Po chwili dotarł do mnie orli krzyk. Uświadomiłem sobie, że wcześniej nie próbowałem rozmawiać z tym ptakiem. A przecież orły są nadzwyczaj inteligentne. W dodatku dzięki formie Fenixa, mogłem porozumiewać się po „ptasiemu”.

Co się tam dzieje? – pisk Fenix’a, który z siebie wydałem nie był słyszalny dla ludzi. Orzeł natomiast natychmiast poleciał na zwiady.

Pięciu Najeźdźców, wchodzą do ukrytego tunelu. Dwóch zostało na zewnątrz, podają tamtym Lureia. Zaatakować?

Nie! Nie chcę, żeby ci się coś stało. Zaczekaj na mnie i informuj co się dzieje.

– Nic by mi się nie stało, ale poczekam. Możesz potrzebować moich oczu.

W biegu omijałem wszystkie gałęzie, kanary i kamienie, w mgnieniu oka docierając do granicy mgły. Orlica ostrzegła mnie przed wyjściem zza drzew. Moja mgła otoczyła polankę, nie dostając się jednak na nią. Co tu się działo?

Spróbowałem posłać mgłę dalej, jednak moje starania spełzły na niczym. Kropla w mojej dłoni przestała się ruszać, spływając po skórze jak zwykła ciesz. Lurei nie miał już nad nią kontroli.

Przełknąłem wielką gulę, która ulokowała się w moim gardle. Jak miałem załatwić tych Najeźdźców, skoro moja mgła ich nie dosięgała? Myśl o użyciu ognia nie wydawała się najrozsądniejsza. Nie byłem w stanie nawet utrzymać ognia, a co dopiero nim walczyć.

– Czy jak wyjdę, to mnie zobaczą?

– Przejdź kilka metrów na zachód, a zaskoczysz ich od tyłu.

– Moja mgła nie działa. Nie widzę ich. Jak mam z nimi walczyć?

– Będę twoimi oczami. Zaufaj mi.

W mojej głowie właśnie rozgrywała się walka. Jeśli tam wyjdę, mogę zginąć, a jeśli nie, to z kolei Lurei może. Cholera. Chwyciłem miecz, który towarzyszył mi od najmłodszych lat. Był dłuższy niż inne, co dawało mi sporą przewagę. Dzięki sile mitycznych mogłem bez problemu unieść ciężką broń, dzięki czemu byłem również szybki. Jednak czy szybkość i siła wystarczy, kiedy nie widzi się przeciwnika?

Szedłem na wschód, póki orlica nie dała mi znaku. Podszedłem do granicy drzew, dalej nie mając pewności co zrobię.

Nie mamy czasu. W każdej chwili mogą wyjść kolejni. Walcz i użyj moich oczu, jakby należały do ciebie. Dasz radę.

Wziąłem głęboki wdech i jak najciszej ruszyłem przed siebie. Na polanie nie było żadnych patyków, więc Najeźdźcy nie mieli szans mnie usłyszeć.

– Odwrócę ich uwagę. Idź dalej prosto. Tak, jeszcze kilka kroków. Usiadłam na gałęzi. Najeźdźcy są między nami. Idź w moją stronę. Teraz uderz rękojeścią na wysokości głowy. Od prawej. Już!

Zamachnąłem się, rękojeścią uderzając jednego z Najeźdźców. Usłyszałem jak upada na ziemię nieprzytomny. Odwróciłem się w stronę z której dobiegł mnie zaskoczony okrzyk. Zamachnąłem się mieczem i usłyszałem zgrzyt metalu.

– Zablokował. Ma krótki, dwuręczny miecz i nie jest zbyt dobry w szermierce. Uderz od prawej i wykonaj zwód. Na mój znak. Teraz.

Usłyszałem trzepot skrzydeł i ciąłem, dokładając jeszcze fintę. Miecz zagłębił się w ciele.

– Sparuj z prawej i odbij! – Posłusznie zablokowałem cięcie i wytrąciłem przeciwnikowi miecz z ręki. Na wyczucie uderzyłem rękojeścią i westchnąłem z ulgą, kiedy Najeźdźca bezwładnie upadł na ziemię. Orlica wylądowała mi na ramieniu.

– Już wiem jak cię nazwę. Visio, jesteś moim wzrokiem.

Podoba mi się.

– Cieszę się. Chodźmy dalej. Musimy uratować tego idiotę.

Kierowany wskazówkami Visio wszedłem do podziemnego tunelu. Dzięki niej omijałem wszystkie przeszkody. Po kilku minutach czułem się, jakbym badał otoczenie mgłą. Jej opisy były dokładne, a dzięki orlim oczom widziała nawet w półmroku, jaki prawdopodobnie panował w tunelu.

Słyszę kogoś – szepnąłem, zbliżając się do jednaj ze ścian. Idąc bokiem byłem mniej widoczny.

A ja widzę światło. Nie martw się. Jest jeszcze daleko. Przyśpiesz. Nie chcemy, żeby ktoś zaszedł nas od tyłu.

– Zawsze mogę się zamienić w Salamandrę.

– Ale byś tego nie chciał, prawda? Nie powinieneś zmieniać się poza Ignem.

– Wiem, ale w ostateczności to zrobię.

Zatrzymałem się dopiero, kiedy słyszałem trzask ognia z pochodni. Jako, że sam płonął, łatwo było go kontrolować. Utworzyłem mały płomyczek za mną, tak by był niewidoczny, ale bym mógł słuchać tego, co się dzieje. Nikt jednak nic nie mówił.

– Dwóch najeźdźców, z mieczami. Widzę też Lureia. Siedzi w cieniu, związany, ale przytomny. Chyba nie wie co się dzieje, bo rozgląda się jakby dopiero co się obudził.

Orlica opisała mi niewielką jaskinię, nie pomijając żadnych ważnych szczegółów. Nie miałem pojęcia co robić i sądząc po milczeniu Visio, ona także. W pewnym momencie usłyszałem jak ktoś się szamota. Visio opisała mi miejsce, gdzie siedzi Lurei, przywiązany do metalowego pręta, wystającego ze ściany.

Do głowy przyszedł mi pewien pomysł. Skoro Lureiowi udało się utrzymać kroplę wody, mimo tego, że coś blokowało moce Aquera, mnie też powinno się udać.

Zamiast tworzyć rozległej mgły, stworzyłem tylko małą chmurkę, którą posłałem w stronę mężczyzny. Visio naprowadzała mnie na cienie, tam, gdzie nikt nie zauważy ruchu. Czułem się, jakbym usiłował stworzyć mgłę od Ignem do Aquem. Na czoło wystąpiły mi krople potu. Jeśli Lurei utrzymywał kontrolę nad kroplą, to nie dziwię się, że w końcu stracił przytomność. Kropla była łatwiejsza do kontroli, jednak nie mogłem jej przesuwać po podłożu, bo strasznie długo by to trwało.

Kiedy mgiełka w końcu dotarła do Lureia zmniejszyła się o połowę. Z ulgą pokierowałem ją na twarz Lureia i odetchnąłem.

Filen… – w myślach Aquera wyczułem ulgę, ale też poważne zaniepokojenie.

Jestem tutaj – posłałem mu świadomość kierunku, a on dyskretnie odnalazł mnie wzrokiem i zaraz wgapił się w ścianę, by nie zdradzić mojej kryjówki.

Mają topaz.

– Topaz?

– Kamień, blokujący moc Aquerów. Nie słyszałeś o nim?

– Nie, ale Najeźdźcy używają czegoś podobnego na Ignisach. Moc jest wtedy bezużyteczna. W każdym razie rozumiem o czym mówisz. Czuje się, jakby ktoś zamknął całą moją wodę w nieszczelnym słoiku, z którego może wydostać się tylko kilka kropel.

– Tak, coś o tym wiem. W każdym razie jeśli weźmiesz go ty, twoja moc bardzo wzrośnie. Musisz go znaleźć, albo obaj będziemy nieużyteczni. 

– Łatwo ci powiedzieć. Bez wody jestem zupełnie ślepy.

– Cholera, zapomniałem. Jak ty tu wszedłeś? 

– Visio mnie prowadziła.

– Visio? Kto do znowu jest?

– Mój orzeł. Tak ją nazwałem.

– Czy to nie znaczy czasem „widzenie” ? Trafna nazwa.

–  Wiem. Dobra siedź tam i mów jakby ktoś chciał mnie zabić.

– Raczej cię nie zabiją. Chyba chcieli nas schwytać.

– Wiesz, ja wolę nie sprawdzać, czy będą celować w serce, czy w ramię. Jestem przywiązany do wszystkich części mojego ciała.

Lurei zaśmiał się cicho, co zwróciło uwagę Najeźdźców. Podeszli do niego, a ja poczułem głęboką pogardę jaką ich darzył.

– Filen, teraz masz szansę, stoją tyłem.

W takim razie zaczynamy. Liczę na ciebie, Visio – odezwałem się cicho i ruszyłem w stronę Najeźdźców.

Syn przepowiedni – Rozdział V

Lurei

Obudziłem się, kiedy promienie słońca zaczęły dostawać się do pokoju przez otwarty balkon. Ptaki za oknem śpiewały wyjątkowo głośno. Miałem wrażenie, że siedzą na balkonie i usiłują się przekrzyczeć. Leżąc na łóżku, wsłuchiwałem się w ich rozmowy. Mimo początkowych wątpliwości, zacząłem słyszeć krótkie przerwy między kolejnymi zwrotkami ich piosenki. Zupełnie jakby ze sobą rozmawiały.

W pewnym momencie podniosłem się do siadu, słysząc cichy śmiech. Ptaki jakby mu zawtórowały. Wstałem po cichu i wyjrzałem przez okno. Mimowolnie się uśmiechnąłem, widząc postać siedzącą na balkonie obok.

Filen siedział na krześle tuż przy niedużym stoliku i śmiał się, głaskając małego orła, leżącego mu na kolanach. Wokół niego, na balustradach siedziały ptaki przeróżnych gatunków. Niektóre wydawały mi się znajome, a inne widziałem po raz pierwszy.

Brunet uniósł dłoń, by odgarnąć włosy opadające mu na twarz. Oczy miał zamknięte, a ja nie wyczuwałem w powietrzu żadnej wody. W tym momencie nie widział nic.

Do głowy powrócił mi obraz z poprzedniego dnia. Nie miałem pojęcia, czemu Filen nagle zaczął płakać i uciekł do pokoju. Nie znałem go długo, ale wydawał się być raczej osobą, która nie okazywała słabości. Dlatego tak się wściekał, kiedy ktoś uważał go za gorszego z powodu ślepoty. Wmawiał wszystkim, że nie ubolewa nad tym, że nie widzi.

Jego zachowanie i słowa sprawiły, że przestałem go postrzegać jako kalekę. Dzięki wodzie i innym zmysłom poruszał się jak normalny człowiek i za takiego go brałem. Z tego powodu tak bardzo zdziwiło mnie jego wczorajsze zachowanie. Każdy jednak ma jakieś chwile słabości, a Filen miał prawo mieć ich więcej niż inni. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że już nigdy nie ujrzę niczego, a Filen nigdy nic nie widział. Ta namiastka, którą dawała mu woda była cudowna, ale nawet po części nie dorównywała patrzeniu na świat własnymi oczami.

Patrzyłem jak Filen po cichu rozmawia z ptakami, co chwilę śmiejąc się i zadając kolejne pytania. Zwierzęta siadały na jego ramionach i nogach, a on nie ruszał się, by nie zrobić im krzywdy.

W pewnym momencie jeden z ptaszków podleciał i usiadł na balustradzie mojego balkonu. Spojrzałem na niego przez szybę, a on zaćwierkał cicho przechylając łebek. Kiedy nie uzyskał odpowiedzi pofrunął do Filena i usiadł mu na ramieniu.

– Doprawdy? – szepnął i zwrócił się w moją stronę. – Ptaki zastanawiają się po co się chowasz?

– Nie chciałem przeszkadzać – Wyszedłem na zewnątrz, nie bardzo wiedząc co mam ze sobą zrobić. Ku mojemu zdziwieniu ptaszek, który mnie zauważył od razu usiadł mi na ramieniu. Drugi za to wylądował mi na głowię, wygodnie się układając. Musiałem wyglądać komicznie i żal mi się zrobiło Filena, że on tego nie widzi.

– Tylko rozmawiamy o mieszkańcach miasta. Dzięki ptakom wiem, co się dzieje w całym Ignem. Jeśli chcesz wiedzieć, to zapytałem je o Najeźdźców i wiem już, gdzie znajduje się jeszcze jeden tunel. Kawka powiedziała o tym mojemu ojcu.

– To dobrze. Chyba musimy się powoli zbierać? – Filen wydawał mi się trochę dziwny, jednak nie wiedziałem dlaczego. Nie było to nic nadzwyczajnego, gdyż znałem go dopiero jeden dzień, ale miałem przeczucie, że nie zachowuje się tak jak zawsze.

– Ja już jestem gotowy. Musimy poczekać jeszcze na Diulowa. O ile się nie mylę, to będzie tu niedługo.

Wróciłem do pokoju, chcąc skończyć pakowanie. Miałem przy sobie tylko najpotrzebniejsze rzeczy, więc nie zajęło mi to dużo czasu. Kiedy skończyłem w pokoju rozległo się pukanie. Otworzyłem drzwi i przywitałem się z Arią.

– Gotowy? Przed waszym wyjazdem zjemy jeszcze wcześniejsze śniadanie.

Po zapewnieniu jej, że jestem spakowany, poszliśmy na jadalnie, gdzie czekała już na nas reszta. Filen wszedł chwilę po nas, przepraszając za spóźnienie.

Podczas posiłku Arael patrzył na nas podejrzliwie. W końcu poruszył temat tajemniczego zawalenia się tunelu Najeźdźców i znalezienia ich związanych zaraz obok niego. Zerknąłem na Filena, który uśmiechał się lekko i zapewniał, że nie miał z tym nic wspólnego. Nie mogłem się powstrzymać i także lekko się uśmiechnąłem. Arael dalej spoglądał na nas bez przerwy, ale nie miał punktu zaczepienia, więc nie drążył tematu.

Godzinę później staliśmy przed Pałacem z niewielką ilością rzeczy. Filen także niedużo ze sobą wziął, co trochę mnie zaskoczyło. W końcu wychował się w rodzinie Igne, a co za tym idzie w bogactwie i dostatku. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby nie potrafił przeżyć poza swoim domem. Co prawda nie wyglądał na takiego, który do życia potrzebuje produktów najwyższej jakości, ciuchów z bawełny i diamentowych klamek, ale nie znałem go zbyt długo. W każdej chwili mógł z niego wyjść rozpieszczony bachor.

Kiedy spakowaliśmy cały bagaż do juków, pozostało nam tylko czekać na niejakiego Diulowa, który bardzo chciał się z nami spotkać przed wyjazdem. Nie miałem pojęcia kim on jest, co w sumie nie było nowością. Nie rozumiałem połowy rzeczy, jakie się tu działy. Najpierw Filen zniknął bez śladu, by później znów się pojawić i mnie uratować. Później okazało się, że włada zarówno ogniem jak i wodą, co nie powinno być możliwe, nie mówiąc już o zmianie w Smoka, a później w wielką jaszczurkę. Do tego dochodził jeszcze dziadek Filena, który przyleciał do pałacu jako ogromny, czerwony ptak.

Spodziewałem się, że wspomniany Diulow będzie jakimś mutantem, więc niemal westchnąłem z ulgi, kiedy z ziemi kilka metrów dalej wynurzyła się ogromna jaszczurka, podobna do tej, w którą zmieniał się Filen. Różniła się tylko wielkością i tym, że Filem był fioletowy, a Diulow czerwony.

Stwór otworzył paszczę i wypuścił z niej wiewiórkę. Kolejny fenomen w rodzinie Igne. Kto normalny gada z wiewiórkami lub w ogóle jakimikolwiek innymi zwierzętami?

Kilka sekund po tym, jak ujrzeliśmy gada, na jego miejscu pojawił się mężczyzna. Był podobny do Dewosa, z tym, że wyglądał na młodszego. Jego tęczówki miały krwisto czerwony kolor, zupełnie jak Filena, kiedy się wściekał i używał ognia.

– Filen, dobrze, że jeszcze nie wyjechaliście – mężczyzna podszedł do nas i spojrzał na mnie. – Ty musisz być Lurei. Jestem Diulow, Salamandra.

Przywitałem się, nie bardzo wiedząc jak się zachować. Na szczęście mężczyzna znów zwrócił się do Filena.

– Mam dla ciebie pewną wiadomość. Może nie zrozumiesz od razu, ale pamiętaj by słuchać snów. Przepowiednia przyjdzie do ciebie i zacznie się spełniać. Już zaczęła, więc nie ignoruj przeczuć – powiedział to cicho, tak, że ledwo słyszałem, mimo że stałem niecały metr dalej. Filen kiwnął głową z zamyśloną miną. W jednym z jego juków coś zaczęło się ruszać. Ten jednak tylko westchnął, jakby się tego spodziewając.

Ave wskoczyła do konia i z zainteresowaniem przyglądała się orlicy, która właśnei wystawiła łebek na zewnątrz. Filen podszedł i rozpiął jukę, dzięki czemu ptak mógł wyjść na zewnątrz, co też od razu zrobił.

– Nie wiem co mam z nią zrobić. Nie chce siedzieć w juku, a nie potrafi jeszcze latać. – Odłożył orła na siodło, tuż obok wiewiórki.

– Myślę, że Ave rozwiąże twój problem.

Wszyscy spojrzeliśmy w kierunku wiewiórki, która właśnie w tym momencie nakładała na szyję Orlicy sznurek z kryształem, który wcześniej sama nosiła na szyi. Kiedy kamień dotknął piór ptaka, zajaśniał na krótko i z przejrzystego zmienił kolor na fioletowy.

– W czym kryształ ma mi pomóc? – Filen spojrzał na Diulowa pytająco.

– W wielu rzeczach. Spróbuj go dotknąć.

Brunet westchnął z powątpiewaniem, ale posłusznie wyciągnął rękę w stronę kryształu. Kiedy tylko jego skóra dotknęła krystalicznej powierzchni, kryształ rozjarzył się ponownie, tym razem oślepiając mnie swoim swoim światłem. Orlica rozłożyła skrzydła i krzyknęła donośnie.

Przez chwilę w ogóle jej nie widziałem, gdyż musiałem zmrużyć oczy. Kiedy je otworzyłem, zaparło mi dech. Z niewielkiego ptaka w ciągu kilku sekund zrobił się dorosły orzeł. Dziób wyostrzył się, a jego końcówka zmieniła kolor na srebrny, młodzieńczy puch zniknął, zastąpiony przez pióra w różnych odcieniach brązu.

– Dziękuję Ave, to bardzo ułatwi sprawę – Filen nie wyglądał na bardzo zaskoczonego. Reszta też już się otrząsnęła. Czy tylko dla mnie takie rzeczy nie są normalne?

W końcu Filen stwierdził, że możemy już jechać. Z ulgą dosiadłem karego ogiera i pokierowałem go w stronę bramy. Spojrzałem na bruneta, który, jak to miał w zwyczaju, rozmawiał właśnie z koniem. Kiedy go dosiadł, zwierze od razu podeszło do mnie. Filen nawet nim nie kierował.

Po krótkim pożegnaniu przekroczyliśmy bramę pałacu. Strażnicy maszerowali bo obu naszych stronach, co chwilę krzycząc „Szanowny nadjeżdża!” lub „Baczność! Szanowny jedzie!”. Ludzie powychodzili z domów, chcąc nas zobaczyć. Dzieci nam machały, a dorośli kłaniali się, szepcząc pozdrowienia. Filen jednak nie zwracał na nich uwagi. Dopiero po chwili domyśliłem się dlaczego. Wokół nas nie było ani kropli wody. Najwyraźniej niemożliwe było panowanie nad nią cały czas.

Podjechałem bliżej Filena i szturchnąłem go, szepcząc:

– Uśmiechnij się, ludzie ci machają i biją pokłony. – Chłopak od razu zmienił wyraz twarzy kiwając głową w obydwie strony. – Pomachaj na prawo, stoi tak kilka dzieci, które usilnie chcą, żebyś je zobaczył.

Jechaliśmy przez miasto, a ja mówiłem Filenowi, gdzie ma machać, bądź w którą stronę się uśmiechać. Przy kolejnej bramie strażnicy się zmienili, jednak wszystko wyglądało tak samo, póki nie wyjechaliśmy z Ignem. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by pożegnać się ze strażą, a następnie ruszyliśmy w drogę.

– Dziękuję za pomoc – Filen uśmiechnął się do mnie trochę smutno. – Chcę oszczędzać siły na podróż, więc zrezygnowałem z wody.

– Nie ma sprawy, służę oczami – korzystając z okazji przyjrzałem się Filenowi. Miał lekko zmarszczone brwi, jakby intensywnie o czymś myślał. Czarne włosy co chwilę opadały mu na twarz, więc zmuszony był je poprawiać. Ubrany był w brązową koszulę i o ton ciemniejsze spodnie. Zastanawiało mnie jakim cudem tak dopasował ubrania, nie widząc ich koloru.

Filen sprawiał wrażenie patrzącego w dal. Spojrzałem z ukosa na jego oczy. Już kilka razy przyłapałem się na tym, że się w nie wpatruję. To było niezwykłe jak ze sobą kontrastowały. Lewe miało kolor błękitu nieba, a drugie kojarzyło mi się z bursztynem.

– Wiesz, mimo że cię nie widzę, czuję ciarki jak tak intensywnie sięe we mnie wpatrujesz – gwałtownie odwróciłem głowę, rumieniąc się nieznacznie. Dobrze, że Filen tego nie widział.

– Czy ty w ogóle kierujesz koniem? – szybko zmieniłem temat. Filen uśmiechnął się pod nosem.

– Nie muszę. Konie to mądre i łagodne zwierzęta, a Eden jest mój odkąd pamiętam. Poprosiłem go, żeby jechał za tobą, więc proszę cię, nie wiedź w jakiś rów.

– No nie wiem, teraz będzie mnie kusić – uśmiechnąłem się i zjechałem trochę na lewo, chcąc sprawdzić, czy koń rzeczywiście za mną podąża. Wystarczyło, że trochę się oddaliłem, a on skręcił w moją stronę.

– Wiesz, że jak ładnie poprosisz, to twój koń też będzie sam szedł?

– Serio? Nawet jeżeli nie umiem rozmawiać ze zwierzętami?

– To, że ty ich nie rozumiesz, nie znaczy, że one ciebie nie. Po prostu zazwyczaj nie mają po co słuchać się ludzi.

– Więc jeśli poproszę, będzie sam nas prowadził?

– Nie wiem. To zależy od niego. Taro jest raczej łagodny. Jeśli będziesz go dobrze traktować, nie zrzuci cię kiedy zaśniesz.

Mój koń jakby w odpowiedzi zarżał cicho. Poluźniłem uchwyt, chcąc dać zwierzęciu jak najwięcej swobody. W podzięce usłyszałem ciche parsknięcie.

– Gdyby wszyscy ludzie o tym wiedzieli, życie byłoby o wiele prostsze. Chociaż i tak pewnie znaleźliby się tacy, którzy chcieli by to wykorzystać do własnych celów.

– Niestety. Nie trudno się domyślić, że zwierzęta nas rozumieją, więc często są wykorzystywane. Na przykład psy. Jeśli się z nimi wychowujesz, zyskujesz ich wierność. Jeżeli człowiek ma dobre serce, to dobrze i dla niego i dla psa, ale jeśli jest zły? Może go bić, a nawet katować, a jednak pies dalej będzie wierny.

– Nie rozumiem takich ludzi.

– To dobrze, bo nie powinieneś – Filen znów się uśmiechnął. Następne kilka godzin jechaliśmy w ciszy od czasu do czasu przerywanej krótką wymianą zdań. Zgodnie ze słowami bruneta koń szedł sam. Wystarczyło mówić w którą stronę chcę skręcić, a on szedł tam bez sprzeciwu.

Popołudniu dotarliśmy do jednej z większych wiosek leżącej niedaleko Ignem. Jako, że następna w której moglibyśmy się zatrzymać znajduje się dwa dni drogi stąd, postanowiliśmy spędzić noc w gospodzie. Znaleźliśmy taką ze stajnią w pobliżu i wykupiliśmy pokój. Filen nie poradziłby sobie w nowym miejscu nie mocząc wszystkiego dookoła, więc zdecydowaliśmy się na jeden dwuosobowy. Kiedy stanęliśmy przed drzwiami, Filen zlikwidował mgłę, która wypełniła korytarz. Dla wszystkich oprócz Aquerów była niezauważalna. Niestety wszystkie tkaniny po chwili nasiąkały wodą, chyba, że były zrobione ze specjalnego materiału, takiego jak w Pałacu. Tutaj jednak jeśli nie chcieliśmy spać w mokrych łóżkach, Filen musiał radzić sobie bez wody.

Otworzyłem mu drzwi i weszliśmy do środka. Od razu rzuciłem rzeczy pod ścianę i usiadłem na łóżku. Dopiero wtedy zauważyłem, że Filen dalej stoi przy drzwiach, ledwo się przesuwając w stronę ściany. Posuwał stopami po podłodze, ręce wyciągając lekko przed siebie.

– Pomóc ci? – Wstałem, chcąc do niego podejść, ale on pokręcił głową.

– Nie trzeba, jakoś sobie poradzę – powiedział nieprzekonująco. W jego głosie słychać było wahanie.

Podszedłem do niego i złapałem za wyciągnięte ręce. Nie spodziewał się tego i chciał je cofnąć, ale mu na to nie pozwoliłem.

– Jesteśmy w niedużym pokoiku. Idąc cały czas prosto, wzdłuż ściany, jakieś trzy kroki – jedną jego rękę położyłem na ścianie, a za drugą pociągnąłem lekko w swoją stronę. Filen zrobił mały krok na przód. – Takie to może jednak cztery.

Filen zaśmiał się cicho z moich słów. Spojrzałem na jego uśmiechniętą twarz i na jego oczy. Zapatrzyłem się w malutkie ogniki rozbawienia, jakie pojawiły się w nich mimo że nie były sprawne. Chrząknąłem cicho, kręcąc głową.

– Idąc te cztery kroczki – oprowadziłem go i położyłem jego rękę na ramie łóżka. – Trafisz na łóżko, które możesz zająć.

Filen powoli usiadł na materacu, trochę się rozluźniając. Sam nie wiem, czy odważyłbym się zrobić krok w całkowitej ciemności. Podziwiałem go za to, że potrafił komuś tak zaufać.

– Daleko siedzisz? – W tym momencie Filen wyglądał na niewidomego. Wpatrywał się przed siebie, chociaż stałem tuż obok niego.

– Jeszcze stoję, ale moje łóżko jest dwa duże kroki od twojego. Tylko uważaj bo przy oknie, które masz jakieś półtorej metra po prawej, stoi mała szafka.

– Mamy tutaj łazienkę?

– Tak, jest zaraz przy drzwiach wejściowych.

– Czy.. – zawahał się, przełykając ślinę. Było mi go naprawdę żal. Widać było, że wstydzi się swojego stanu, choć nie było czego. Starałem się, żeby w moim głosie nie było słychać współczucia.

– Daj rękę, zaprowadzę cię – wyciągnął dłoń w moją stronę, a ja ująłem ją delikatnie. Była mniejsza od mojej, ale nie wyglądała na kobiecą.

Poprowadziłem go do łazienki, uważając, żeby nie potknął się o próg. Kiedy tylko go przekroczyliśmy woda ze stojącej tam miski uniosła się i rozdzieliła na miniaturowe kropelki, wypełniając pomieszczenie gęstą mgłą, która wbrew zasadą zatrzymała się w progu.

Filen odetchnął z ulgą i uśmiechnął się do mnie.

– Dzięki .– Oprzytomniałem i puściłem jego dłoń, zapewniając, że nie ma za co dziękować. Zostawiłem go samego w łazience, wracając na swoje łóżko. Kiedy tylko usiadłem, zdałem sobie sprawę, że nie zamknąłem drzwi. Wyciągnąłem ręcznik, przy okazji chcąc mu go dać, gdyż o nim zapomniał i ruszyłem do łazienki.

Zatrzymałem się przed ścianą z mgły i już miałem mówić, gdzie kładę ręcznik, kiedy ta przerzedziła się znacznie. Moim oczom ukazała się sylwetka stanowczo nie należąca do chłopaka. To ciało wyrosło już z wieku chłopięcego i zdecydowanie należało do mężczyzny. Skrywane pod ubraniami mięśnie poruszały się, kiedy Filen ściągał koszulkę. Stał do mnie tyłem, pokazując ładnie wyrzeźbione plecy. Skóra była o ton ciemniejsza niż na twarzy, jakby brunet często przebywał na słońcu. W pewnym momencie odwrócił się, by odłożyć ubranie na szafkę. Tak jak na plecach, mięśnie brzucha także przyciągały uwagę. Mimowolnie przejechałem wzrokiem po jego klatce piersiowej, zatrzymując się na linii włosów, znikających za paskiem spodni.

Przełknąłem ślinę i wycofałem się z powrotem na swoje łóżko. Nie było mowy, żebym podał mu ręcznik. Zarumieniłem się mocno, wyczuwając lekki dyskomfort w spodniach. O cholera.

Kilkanaście minut później, kiedy udało mi się już ochłonąć, oczywiście nie bez otwarcia okna, usłyszałem wołanie dochodzące z łazienki. Momentalnie przypomniał mi się widok, który wcześniej tam ujrzałem i byłem pewny, że na moich policzkach znów pojawiła się czerwień. Cholera, przecież ja się nie rumienie!

Podszedłem do otwartych drzwi i znów mnie zamurowało. Filen stał tyłem, zupełnie tak jak wcześniej. Z drobną tylko różnicą. Tym razem jego pośladki były idealnie wyeksponowane dla moich oczu. Poczułem jak krew spływa w dół i tylko siłą woli ją powstrzymałem. Rozejrzałem się szybko i na szczęście pomysł pojawił się w mojej głowie natychmiastowo. Zanurzyłem zawiasy drzwi w bańkach z wody, by nie skrzypiały i szybko je przymknąłem, opierając się o nie plecami.

– Co chciałeś?! – zawołałem, dysząc cicho.

– Mógłbyś podać mi rzeczy? – Zachłysnąłem się powietrzem, myśląc o tym, że będę musiał tam wejść.

– O-oczywiście – wziąłem jeszcze jego koszulkę i jakieś luźne spodnie i stanąłem przed drzwiami. Otworzyłem je na uchylne i wsunąłem do środka rękę z rzeczami, które po chwili zostały ode mnie odebrane. Odetchnąłem z ulgą, kiedy drzwi ponownie się zamknęły.

To będzie naprawdę długa podróż do domu.

Syn przepowiedni – Rozdział IV

 Westchnąłem, zastanawiając się nad tym, co właśnie się stało. Rodzice pozwolili mi opuścić Ignem! W dodatku w końcu mi w czymś zaufali, a nie było to proste zważywszy na to, że wszyscy włącznie z nimi uważali, że ze względu na moje oczy, nie jestem w stanie robić rzeczy tak samo dobrze jak inni.

Woda w powietrzu zawirowała, kiedy zamknąłem za sobą drzwi od pokoju. Z ulgą uwolniłem moc i wyuczonymi krokami ruszyłem w stronę łóżka. Ściągnąłem buty i tunikę, która pojawiła się na mnie po zmianie postaci. Nie miałem pojęcia jakim cudem za każdym razem, kiedy zmieniam się w Fenix’a, Smoka lub Salamandrę, a potem przyjmuję ludzki wygląd, to ubranie znika z mojego pokoju i pojawia się na mnie, zupełnie nowe. 

Położyłem się na łóżku i przez otwarty balkon słuchałem ptasich rozmów. Dzisiejszy dzień zleciał w mgnieniu oka i zbliżała się już pora kolacji. Lurei zniknął gdzieś z ciocią Rachel i Ariel, które bardzo chętnie zgodziły się uszyć mu strój. W sumie to same to zaproponowały, nie przyjmując odmowy.

 Leżałem tak na łóżku, rozmyślając o podróży, Lureiu i jego siostrze, kiedy coś uszczypało mnie w rękę. Odskoczyłem, omal nie spadając z łóżka i powoli wyciągnąłem przed siebie rękę. Natrafiła ona na coś puszystego, pokrytego piórami.

– To tylko ty – westchnąłem z ulgą i pogłaskałem orła po głowie. Ten zapiszczał cicho dziobiąc delikatnie mój palec. – Głodna?

Entuzjastyczny pisk wystarczył mi za odpowiedź. Wyszedłem na balkon i poprosiłem ptaki, żeby przyniosły mi któryś z owoców. Nie minęła chwila, a zamiast jednego, trzymałem dwa owoce Salamandry. Podziękowałem obu ptaszkom i wróciłem do pokoju. Usiadłem na skraju łóżka i odgryzłem kawałek owocu.

 Podejdź – ptak w kilka sekund wszedł mi na kolana i dziobem szturchał po rękach, usiłując dorwać jedzenie. Zaśmiałem się cicho i podstawiłem rękę z owocem pod jego dziób. Kiedy orlica  zapałem pałaszowała swoją porcję, ja również zająłem się jedzeniem. Owoc Salamandry sprawił, że głód zniknął, a fala energii zalała moje ciało. Uwielbiałem to uczucie świeżości, które nawiedzało mnie po zjedzeniu któregokolwiek z ognistych owoców.

 Nakarmiwszy mojego nowego podopiecznego i upewniwszy się, że zdążę się zdrzemnąć przed kolacją, wszedłem pod koc i zamknąłem oczy, myślami znów wracając do czekającej mnie podróży.

Przyjdzie na świat trzem rodom wierny…

Zachłysnąłem się powietrzem, gdy coś ciężkiego przygniotło mnie do łóżka. Odruchowo złapałem rzecz, która na mnie wylądowała i zdezorientowany usiłowałem zrozumieć co się właśnie stało.

– Ała – usłyszałem znajomy głos, a coś poruszyło się w moich ramionach.

– Lurei? To ty?

– A na kogo ci wyglą.. – mężczyzna urwał gwałtownie, uświadamiając sobie swój błąd. – Przepraszam, nie to miałem na myśli. Tak, to ja.

– Nie szkodzi, tylko ze mnie zejdź, strasznie ciężki jesteś.

Aquer zsunął się ze mnie i usiadł, bądź położył się na łóżku. Jeszcze lekko zaspany, przeciągnąłem się i podniosłem do siadu.

– Co ty tutaj właściwie robisz ? Twój pokój jest obok.

– Wiem, Arael poprosił, żebym po ciebie poszedł. Za chwilę kolacja.

 Ała. Przez ciebie będę miał siniaki. 

– Przepraszam za to. Nie zauważyłem tego kamienia.

– Kamienia? Jakiego kamienia? – zdumiony przerwałem czesanie włosów i odwróciłem się w jego stronę.

– Tego, który stoi koło twojego łóżka.

– O czym ty…? – ruszyłem w stronę, z której wcześniej spadł na mnie Lurei i syknąłem, kiedy moja noga natknęła się na coś, czego wcześniej na pewno  tu nie było. – Co to jest ? – warknąłem, rozmasowując obolałą kostkę.

– Hmm, wygląda jak duży kamień, z wgłębieniem na środku. 

– Skąd to się tu wzięło?

 Nie mam pojęcia. To twój pokój. O cholera! – Lurei gwałtownie podskoczył na łóżku. Szybko wzniosłem mgłę z wody, chcąc zobaczyć co się stało. Nie dostrzegłem nic nadzwyczajnego, no może oprócz tego, że mała orlica stała na łóżku z otwartym dziobem, którym musiała wcześniej udziobać Lureia. Teraz wskoczyła na kamień i usadowiła się na nim wygodnie.

– Czy to jest orzeł?

 Niestety. Ave?! – krzyknąłem w nadziei, że wiewiórka jest w pobliżu.

 Tak?

 Możesz mi powiedzieć skąd wziął się tutaj ten kamień?

– Pewnie. Przyniosłam go tu. Nie sama, ale jest tu dzięki mnie.

 A mogę wiedzieć w jakim celu?  

 Dla orła. Musisz go wziąć ze sobą.

– Po co? Może tutaj zostać. Poproszę tatę żeby się nim zaopiekował.

 Nie. Musisz go wziąć. Już się do ciebie przywiązał. Poza tym mam dziwne przeczucie, że powinieneś. 

 Nawet jeśli, to chyba nie myślisz, że będę tachał ze sobą ten głaz?

 Czemu nie? Nie jest przecież taki duży.

– Nie duży? Waży prawie tyle co ja!

 Jak chcesz. Ja muszę iść do Diulowa. Prosił mnie, żebym przekazała, że macie na niego poczekać z odjazdem.

– Jeśli go szukasz, to sprawdź u cioci Ariel. 

– Dziękuję. Widzimy się później – wiewiórka wybiegła przez balkon, znikając za balustradą. Odwróciłem się w stronę Lureia, który sądząc po ciszy i minie, którą pokazywała mi woda, był trochę zdumiony. Trochę bardzo.

– Czy ja wariuje, czy ty serio rozmawiałeś z wiewiórką?

– Co w tym takiego dziwnego? Rozmawiam ze wszystkimi zwierzętami. Podobnie jak zresztą większość mojej rodziny – uśmiechnąłem się i skierowałem w stronę drzwi.   

– Nie wiem czy wiesz, ale zwykli ludzie tego nie potrafią, więc tak, to jest dziwne.

– Nie przesadzaj. Jeszcze wielu rzeczy nie wiesz. A teraz chodź. Mieliśmy iść na tę kolację.

Zeszliśmy do jadalni w idealnym momencie. Wszyscy aśnie zasiadali do stołu, a służba podawała posiłek. Brakowało tylko cioci Ariel, która zapewne siedziała ze swoim mężem. Zawsze, kiedy myślałem o ich związku, nie mogłem się nie uśmiechnąć. 

Ciocia opowiadała mi kiedyś jak to było z nią i Diulowem. Dziadek Edward wciąż nie może pogodzić się z faktem, że jego córeczka potajemnie wyszła za Salamandrę.

Po kolacji, na której wszyscy rozmawiali na raczej niezobowiązujące tematy, postanowiłem wybrać się na spacer. Ojcowie nie byliby zbyt szczęśliwi wiedząc, że chcę się wymknąć poza miasto, dlatego też oznajmiłem wszystkim, że wcześniej się położę. Lureia miałem z głowy, bo on wybierał się do miasta.

 Poczekałem aż się ściemni, w międzyczasie pakując najpotrzebniejsze rzeczy na jutrzejszą podróż. Kiedy według moich obliczeń powinno być już ciemno, cicho wymknąłem się przez balkon. Na platformie z wody przedostałem się na drugą stronę muru i wylądowałem za krzewami. Ograniczyłem otoczkę z mgły do kilku metrów i ruszyłem drogą w stronę wyjścia do jednej z dzielnic handlowych.

Kilkanaście minut później przekopałem się pod murem i wszedłem na polankę. Ku mojemu zdziwieniu trafiłem na tą samą, na której ukrywałem się przed Lureiem. Jednak jeszcze dziwniejsze było to, że sam mężczyzna leżał w tym samym miejscu, co wtedy.

Miałem zamiar cicho przekraść się dalej, ale niestety woda, którą wcześniej się otoczyłem, zawibrowała delikatnie informując mnie, że ktoś się zbliża. 

– Cholera – szepnąłem i schowałem się za tym samym krzewem. Miałem nadzieję, że tym razem to nie strażnicy, bo ojcowie zabroniliby mi jechać, gdyby się dowiedzieli, że wymykam się po nocach.

Wypuściłem mgłę na większą odległość i w końcu ich dostrzegłem. Grupa dwunastu mężczyzn przemierzała lasek, uważnie się rozglądając. Wyglądali, jakby bardzo nie chcieli, żeby ktoś ich zobaczył. Mgła nico zgęstniała, dzięki czemu mogłem dokładnie się wszystkiemu przyjrzeć. Przełknąłem ślinę, kiedy jeden z mężczyn wyciągnął miecz. Reszta poszła w jego ślady.

– Chyba wolałbym strażników – mruknąłem do siebie i podbiegłem do Lureia, by go obudzić póki nie znajdujemy się w zasięgu wzroku grupy mężczyzn. 

– Co ty tu robisz? – Lurei wyraźnie zaskoczony podniósł się do siadu.

– Cicho bądź – warknąłem i zakryłem mu usta dłonią.

Mężczyźni przystanęli na chwilę, rozglądając się, jednak ich wzrok nie mógł przeniknąć ciemności, wspomaganej przez moją mgłę. Po kilku sekundach ruszyli dalej, rozglądając się jeszcze uważniej.

– O co ci chodzi tym razem – Lurei odsunął rękę i spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Dwunastu Najeźdźców skrada się w stronę murów, więc bądź tak miły i się zamknij, bo nas usłyszą. Idzimy za nimi, więc z łaski swojej nie nadepnij znów na jakąś gałąź. 

– Gdzie oni są?

– Przejmij na chwilę tą część mgły. Jakieś piętnaście metrów dalej – wskazałem mu kierunek, a on skupił się na tamtym miejscu. Poczułem jak tracę kontrolę nad mgłą i musiałem się powstrzymać, by odruchowo o nią nie walczyć. Ciężko nawet na chwilę zrezygnować ze swoich oczu.

– Zatrzymali się – Lurei powoli zaczął iść za Najeźdźcami. Udałem się za nim, jak najciszej manewrując między roślinami. – Nie wiem jak ty to robisz, ale dłużej nie utrzymam tej całej mgły. Ty prowadź, a ja będę ubezpieczał tyły.

– Jak wolisz – z ulgą znów zapanowałem nad wodą. Lurei miał rację. Mężczyźni zatrzymali się kilka kroków od muru. Dwóch z nich uklękło i zaczęło coś majstrować przy ziemi. Zdumiony obserwowałem, jak podnoszą płat trawy, odsłaniając cztery grube deski. Kiedy je podnieśli, nakazałem mgle wpłynąć do środka szerokiego tunelu. Zmarszczyłem brwi, czując głębokość ziemistej jamy. Zostały zaledwie dwa metry do przekopania się pod murem i wyjściem drugą stroną.

– Cholera – ruszyłem szybciej do przodu, a Lurei odwrócił się w moją stronę.

– Co jest?

– Kopią tunel pod murem. Zostało im tylko kilkanaście godzin pracy. Kto wie ile takich już wykopali?

– Jak bardzo jest źle?

– Dzisiaj powinni być w stanie go skończyć. A mur jest wkopany na pięć metrów w ziemie! Muszą pracować nad tym od tygodni.

 Więc? Co robimy? Idziemy po strażników?

 Oszalałeś? Jak któryś z ojców się dowie, że tu jestem, to nie tylko mnie zabiją, ale też nie pozwolą jechać do twojej siostry. Załatwimy to sami. Wystarczy, że odwrócisz ich uwagę. 

– Co masz zamiar zrobić? – Lurei zmrużył podejrzliwie oczy.

– Rozwalę im ten tunel. A Najeźdźców podrzucimy strażnikom.

– Więc może mnie uświadomisz jak chcesz  Więc może mnie uświadomisz w jaki sposób chcesz załatwić dwunastkę najeźdźców we dwóch?

– Jak nie chcesz, to sam to załatwię, tylko krzyknij żeby się odwrócili czy coś – uśmiechnąłem się czując dreszczyk poprzedzający przemianę. – Tylko się nie przestrasz.

Posłałem mu jeszcze jeden uśmiech i zamknąłem oczy. Poczułem ciepło rozchodzące się po moim ciele. Przyjemne rozciąganie i mrowienie wypełniło moje ciało. Woda zeszła na drugi plan, jednak delikatna mgiełka dalej unosiła się w powietrzu. Nie wypuściłem jej do końca, by móc obserwować otoczenie.

– Serio? Dużo jeszcze masz takich sztuczek? Nie mogłeś się w mysz zamienić i ich śledzić?

Zaśmiałem się, przez co z moich nozdrzy wyleciały obłoczki dymu. Kiwnąłem głową w stronę Najeźdźców i cofnąłem się dwa kroki. Ziemia zastrzęsła się pod moim ciężarem co zwróciło uwagę Najeźdźców.

– Dzięki, teraz pewnie będą próbowali mnie zabić. 

Pokazałem mu salamandrzy język i kilka sekund później zakopałem się w ziemi. Utrzymywałem się tuż pod powierzchnią, by w razie czego móc szybko zareagować.

Gdy Lurei krzyknął coś do Najeźdźców, ci zwrócili sie w jego stronę. Połowa z nich ruszyła na niego z mieczmi, bądź nożami.

 I co teraz, geniuszu?! – usłyszałem głos Lureia, więc przekopałem się pod niego i ruszyłem w stronę nadciągających mężczyzn. machnąłem ogonem, podcinając niespodziwających się ataku Najeźdźców.  – No chyba, że w ten sposób – uśmiechnął się i ruszył za mną, uderzając wrogów wodą.

Najeźdźcy zdezorientowani wycofali się pod sam tunel, co nie było zbyt mądrym posunięciem, gdyż właśnie przekopałem się za nich i wyszedłem na samym jego końcu, zagradzając drogę trzem mężczyznom, którzy cały czas kopali tunel. Jeden z nich rzucił we mnie kilofem. Machnąłem łapą, przecinając metal na kilka części.

Wypuściłem dym przez paszczę i pokazałem zęby. Wystarczył jeden krok w przód, a Najeźdźcy biegiem ruszyli w przeciwnym kierunku. Poszedłem za nimi, ogonem rozbijając ściany tunelu. Z małych otworów na moim grzbiecie buchały płomienie, topiąc ściany tuneli i ułatwiając ścinom zawalenie się.

Mężczyźni jeszcze przyśpieszyli czując gorąco za plecami. Z krzykiem opuścili tunel akurat kiedy jego wyjście się zawaliło. Poczekałem aż kamienie nie zaczęły mnie przysypywać i przekopałem się z powrotem pod Lureia, który pokonał już wszystkich pozostałych na powierzchni Najeźdźców. Wydawał się być nieco zmęczony, więc wystawiłem głowę tuż przed jego nogami.

– Gdzieś ty był? Myślałem że mnie tu zabiją – wbrew swoim słowom uśmiechnął się widząc trzech kolejnych wrogów.

– W takim razie sobie odpocznij – powiedziałem, kiedy zmieniłem postać. – Trzeba jeszcze zanieść ich do strażników.

Miecz zatrzymał się między nami, złapany przez mgłę. Muszę przyznać, że ledwo go zauważyłem. Odwróciłem się w stronę jednego z Najeźdźców, który właśnie rzucił w nas swoją bronią i pozwoliłem oczom zmienić kolor. Przynajmniej nadawały się do straszenia ludzi, kiedy zmieniały się na czerwone.

– To był błąd – uśmiechnąłem się i stworzyłem bańkę wody wokół głowy najeźdźcy, przytrzymując przez dłuższą chwilę. Nie chciałem, żeby utonął, więc wypuściłem go w porę i uderzyłem sporą kulą z wody. Mężczyzna stracił przytomność. To samo zrobiłem z dwoma ostatnimi, pomijając podtapianie ich.

– Więc? Jak ich zaniesiemy? Chyba trochę za dużo ich do niesienia.

– Właściwie, to może nie będziemy musieli. Zwiąż tamtych, ja się zajmę tymi.

Podzieliliśmy się pracą i w kilka minut związaliśmy całą dwunastkę znalezionymi przy nich linami. Ułożyliśmy ich na kupie i zakneblowaliśmy, bo co poniektórzy zaczęli nadmiernie hałasować.

– Gotowy? – nie czekając na odpowiedź uniosłem rękę w górę i wystrzeliłem wysoko płomień. Oczywiście nie byłbym sobą, gdyby oprócz niego nie pojawiło się jeszcze kilka i nie wylądowało na pobliskich krzewach.

– Tak miało być? – Lurei podniósł wysoko brwi, na co chrząknąłem cicho.

– Nie do końca, ale liczy się to, że strażnicy już tu biegną – zgasiłem wodą wszystkie płonące rośliny i zwróciłem się z powrotem do Lureia. – Chyba musimy stąd wiać, bo zaraz tu będą.

– Pytanie tylko jak? Nie możesz przejść przez bramę, bo cię zauważą.

– Za to ty nie możesz przejść w tej spalonej koszuli bo cię nei przepuszczą – zaśmiałem się, uświadamiając sobie, że podczas mojej „zabawy” z ogniem zwęgliłem mu koszule. Aż dziwne, że przez przypadek go nie oparzyłem.

– Cholera, moje ulubione ubranie – westchnął, a w oddali rozległy się nawoływania strażników.

– Chyba nie mamy wyjścia. Jak bardzo jest ciemno?

– Aż za bardzo, a przez tę mgłę nie widzę nawet ciebie.

– To dobrze. Wracamy w tradycyjny sposób – uśmiechnąłęm się i podszedłem bliżej.

– Chyba nie zamierzasz…?

 Hhh, chyba właśnie to zamierzam. Pytanie tylko: idziesz po dobroci, czy wolisz w łapach?

– Dobra, tylko się pośpiesz bo nas złapią – Lurei westchnął zrezygnowany, a ja w kilka sekund zmieniłem się w smoka. Przykucnąłem i zgiąwszy łapę, aby ułatwić Aquerowi dostanie się na mój grzbiet, odczekałem aż wsiądzie.

– Gotowy. Chyba. Tylko proszę cię, nie leć bardzo szyb…

Wybiłem się z ziemi i kilkoma uderzeniami skrzydeł uniosłem nas nad mur. Leciałem powoli, nie śpiesząc się. W pewnym momencie poczułem jak Lurei się rozluźnia. Teraz po prostu siedział, trzymając się jednego z moich szpikulców. Wystarczyłoby lekko się przechylić, a z pewnością by spadł.  Zdumiony nasłałem na niego lekką mgiełkę, chcąc dowiedzieć się co się stało.

Lurei jednak tylko siedział, patrząc w dal. Oczy miał utkwione gdzieś w oddali, poza zasięg mojej mgły. Na jego ustach błąkał się delikatny uśmiech, a włosy poruszał silny wiatr.

– Jak tu pięknie – szepnął, a mnie coś zakuło w sercu. Ja nigdy nie zobaczę czym jest to piękno. Zamknąłem oczy i naiwnie spróbowałem je otworzyć jeszcze raz. Bez skutku. Ciągle jedna i ta sama pustka. Wszystko w kolorze ciemności.

Zwróciłem głowę przed siebie, usiłując zapomnieć o siedzącym na moim grzbiecie mężczyźnie. Pogodziłem się już z tym, że nie widzę i nigdy nie zobaczę. Więc czemu jedno zdanie wywołało u mnie taki smutek? Potrząsnąłem łbem i przyspieszyłem. 

Nie chcąc robić hałasu, wolną spiralą opadłem na podwórko, lądując miękko na trawie. Poczekałem aż Lurei zejdzie z mojego grzbietu i zmieniłem postać.

– Pójdę już. Dobranoc – powiedziałem cicho i nie czekając na odpowiedź, ruszyłem w stronę Pałacu.

– Filen? Zaczekaj – Lurei dogonił mnie tuż przed drzwiami i złapał za ramię. – Czemu płaczesz? – zapytał delikatnie.

– O czym ty…? – dotknąłem policzka i ku swojemu zdziwieniu poczułem wilgoć pod palcami. Nico zszokowany przetarłem policzek. – Musiało mi coś wpaść do oczu. Pewnie jak lecieliśmy.

Lurei poluźnił uścisk, więc szybkim krokiem udałem się do pokoju. Czułem jak kolejne krople płyną mi po policzkach i nie potrafiłem tego zatrzymać.

Wpadłem do pokoju i zamknąłem za sobą drzwi. Usiadłem na łózku, a orlica wdrapała mi się na kolana.

– Czemu ja płaczę, co malutka? – za odpowiedz musiał mi wystarczyć dotyk pierzastej główki.

Odłożyłem ptaka na miejsce i wszedłem pod kołdrę, owijając się nią jak najszczelniej. Kilka minut później wykończony zasnąłem, zostawiając wszystkie smutki na jawie.

Przyjdzie na świat trzem rodom wierny,

Błogosławieństwem mitycznych zostanie objęty… 

Syn Przepowiedni – Rozdział III

Nareszcie wakacje! Pewnie też się cieszycie 😉 Świadectwo już jest, papiery zaniesione do przyszłej szkoły, więc można pisać! Czy ktoś z Was nie mieszka może w Zabrzu? 🙂 Jeśli tak, to może spotkamy się w ósemce 🙂

Życzę Wam udanych, szczęśliwych i bezpiecznych wakacji, pełnych szaleństwa i głupoty 😀

Nie przedłużam 😉 Miłego czytania 😀

PS: Przepraszam, że tak krótko, ale wena przybyła do mnie pół godziny przed publikacją i nie dałam rady więcej napisać 😦

***

Rozdział z perspektywy Lureia.

-To naprawdę ty, Lurei – trochę niższy ode mnie brązowowłosy mężczyzna podszedł do mnie i ku mojemu zaskoczeniu, objął delikatnie. Odpowiedziałem na uścisk i poczułem jak czoło zaczyna mnie piec. Przeklęta blizna.

– Widzę, że Błogosławieństwo się sprawuje – Arael odsunął się ode mnie i przejechał palcem po mojej bliźnie. Znów poczułem jak zapiekła. Spojrzałem na Aquera zdziwiony.

– Błogosławieństwo? – patrzyłem jak Arael wymienia spojrzenia z Igne, po czym ten skinął mu głową.

– Nie stójmy tak, wejdźmy do środka – odezwał się Elin i poprowadził nas do środka dużego pałacu.

– Zjedzmy śniadanie, później porozmawiamy, co ty na to? – zaproponował Arael, a ja z grzeczności się zgodziłem.

– Jeśli moglibyśmy porozmawiać zaraz po śniadaniu, byłbym bardzo wdzięczny. Spieszy mi się z powrotem do rodziny.

Arael kiwnął głową z uśmiechem. Przedstawił mi swoją siostrę, która właśnie nakrywała do stołu. Oprócz Rachel, poznałem także Ariel, Arię i Edwarda, który okazał się być poprzednim Igne. Najbardziej jednak zaskoczyła  mnie postać Ave, która okazała się być wiewiórką. Grzecznie się przywitałem, aby nie urazić nikogo i omal nie dostałem zawału, kiedy zwierzątko mi się odkłoniło.

Filen śmiał się ze mnie przez dłuższy czas, kiedy z zaskoczenia prawie się nie wywaliłem. Na szczęście udało mu się mnie złapać, co z kolei panie skwitowały dziwnymi uśmiechami.

Dalej nie wiedziałem co myśleć o Filenie. Z czarnymi włosami przed ramiona i normalną postawą wyglądał jak zwykły chłopak, posiadający przystojnych rodziców. Dopiero, kiedy spojrzałem na jego oczy, jego wygląd całkowicie się odmienił. Jedno oko brązowe w kolorze bursztynu, drugie niebieskie i mimo, oba skierowane były w moją stronę, nic nie widziały.

Zauważyłem to od razu. Wydawałoby się, że Filen patrzył w moją stronę, a jednak zwykli ludzie poznając człowieka badają jego wygląd. Ignis i Aquer, bo nie miałem pojęcia jak nazywa się osoba władająca zarówno ogniem, jak i wodą, od samego początku patrzył mi w oczy.

Moje przypuszczenia potwierdziły się, kiedy poruszałem głową, a jego oczy za mną nie podążyły. Zagadką dla mnie było jednak to, jakim cudem tak dobrze się poruszał. Przynajmniej dopóki nie dowiedziałem się, że to on stworzył tą całą mgłę. Sam mogłem wyczuwać rzeczy przez wodę, ale nie w takim stopniu i nie przez miniaturowe kropelki z których korzystał Filen.

Poczułem jak ktoś szturcha mnie w bok i zdumiony spojrzałem na Filena.

– Obudź się i siadaj – powiedział z niezadowoloną miną i pokazał na resztę, która już siedziała i patrzyła na mnie z uśmiechem.

– Przepraszam, zamyśliłem się – usiadłem na swoim miejscu, a Filen usiadł koło mnie z wyraźną niechęcią.

– Lureiu, powiedz mi jak się miewa Loren i Eirin? – Arael z zaciekawieniem na mnie spojrzał, a mój humor gwałtownie się zepsuł. Zmartwienia powróciły, przypominając mi dlaczego poświęciłem tyle czasu na podróż do miasta ognia.

– Matka miewa się świetnie, dzięki pieniądzom od was mogła nas wychować w dobrych warunkach. Nie przelewało nam się, ale za to nie musiała pracować, byśmy mieli za co jeść, dzięki czemu nie zostawaliśmy sami. Teraz otworzyła małą pracownie krawiecką, głównie by zarobić na leki.

– Jakie leki? – Filen zmarszczył brwi i spojrzał na mnie w dosyć dziwny sposób. Może przez to, że wydawało mi się, że jego spojrzenie przeze mnie przenika.

– Moglibyśmy porozmawiać o tym po posiłku? – nie chciałam rozmawiać o tym przy wszystkich, a mimo, że ja nie tknąłem swojego jedzenia, Arael i Elin jeszcze jedli.

– Jeśli ci na tym zależy – Arael uśmiechnął się i szybko skończył posiłek, posyłając znaczące spojrzenia Elinowi. Ten westchnął i również dokończył posiłek. Spojrzałem na Filena i ku mojemu zdziwieniu, on też już skończył.

– Lurei, jeśli nie będziesz już jadł, możemy iść porozmawiać – Elin kiwnął głową reszcie rodziny i wstał, a zaraz za nim podniósł się Arael i Filen.

Przeprosiłem siedzące przy stole panie i kiwnąłem Edwardowi, który chyba hamował się, żeby nie pójść z nami.

– Nie jesteś już Igne – szturchnęła go Aria i uśmiechnęła się złośliwie.

Edward tylko westchnął i wrócił do jedzenia. Odwróciłem się i wyszedłem z sali, prowadzony przez Filena. Para Igne poszła przodem i zniknęli już w bocznym korytarzu.

– Chodź, rodzice poszli jeszcze do sypialni. Poczekam na nich w gabinecie.

– Poczekamy? Masz zamiar zostać przy rozmowie? – zmarszczyłem brwi i spojrzałem na Filena. Ten kiwnął głową, jakby wiedział, że na niego patrzę. W tym momencie uświadomiłem sobie, że nie stworzyłem wokół siebie bariery. Dotknąłem delikatnie wody wokół siebie i od razu musiałem się wycofać, czując nieznośne gorąco.

– Nie radzę. Nie potrzebujesz bariery w tym domu. Nic ci się tu nie stanie, a jeśli będziesz próbował, mogę niechcący zrobić ci krzywdę. Nie panuję do końca nad ogniem.

– Nie możesz po prostu mnie omijać?

– Nie.

– Dlaczego? Wcześniej ci się to udawało.

– Bo nie chcę.

– To nie powód, żeby…

– Cicho! – Filen zatrzymał się i skierował głowę w stronę ściany.

– O co ci cho…

– Zamknij się na chwilę!

Zdziwiony umilkłem i usiłowałem domyśleć się co się dzieje. Nim się obejrzałem twarz Filena rozpogodziła się, a on sam ruszył biegiem w stronę drzwi, które jak się okazało prowadziły do ogrodu, w którym wcześniej byliśmy.

– Co mu jest? – zapytałem sam siebie i pobiegłem za nim na zewnątrz.  Brunet stał na środku ogrodu i z uśmiechem skierował twarz ku niebu. Podszedłem do niego i lekko szturchnąłem. – Dobrze się czujesz?

– Oczywiście – warknął w moją stronę, jakby mnie uciszając.

Już miałem iść po kogoś, żeby mi wytłumaczył co się z nim dzieje, ale w tym momencie usłyszałem przeciągły pisk. Dalej nic nie widziałem, ale Filen ewidentnie się ożywił. Nabrał powietrza i wydał z siebie podobny do wcześniejszego dźwięk. Skrzywiłem się, czując przeszywający moją głowę ból.

– Ała, co to było do cholery?! – odkryłem uszy i spojrzałem na Filena, który tylko mnie zignorował. Na niebie pojawił się czerwony punkcik. Skupiłem na nim wzrok, zauważając, że szybko zbliża się w naszą stronę.

Cofnąłem się o krok. Postać zaczęła przybierać kształt, który wcale mnie nie rozweselił. Ogromny, czerwony ptak, ze szponami, które z łatwością mogłyby posiekać niedźwiedzia na kawałki i potężnym dziobem, pikował właśnie w dół, prosto na nas.

– Spokojnie, nic nam nie zrobi. Możesz mnie puścić – przez moment nie rozumiałem o co mu chodzi. Dopiero po chwili zauważyłem, że ściskam Filena za ramię. Cofnąłem rękę, pozostając jednak za brunetem. Jakoś nie marzyło mi się pogłaskanie tego ptaszyska.

Tuż przed uderzeniem w nas, stwór skręcił i wylądował kilka metrów dalej, składając skrzydła. Uderzyło we mnie gorące powietrze, a ziemia zatrzęsła się lekko pod olbrzymim ciężarem.

– Filen, kochanie! – usłyszałem kobiecy głos i już myślałem, że ten ptak potrafi gadać, kiedy z jego grzbietu zeskoczyła starsza kobieta. Wyglądała na mniej więcej pięćdziesiąt lat, podobnie jak Aria i Edward.

Stałem wyglądając co najmniej dziwnie, z otwartymi ustami i ogłupiałym spojrzeniem, ale ludzie zlitujcie się! Najpierw nowo poznany chłopak okazuje się być synem Igne i zamienia się w smoka, porywając mnie, a później pojawia się kobieta latająca na wielkim ptaku, który w dodatku właśnie zaczął płonąć!

– Czy ja aby nie wariuje? – mruknąłem do siebie, kiedy na moich oczach ptak rozłożył skrzydła i zaczął świecić, szybko się kurcząc. Po chwili na jego miejscu stanął wysoki mężczyzna o brązowych włosach i krwisto czerwonych oczach.

– Cieszę się, że już wróciliście. Jak przebiegła wizyta?

– Nie tak źle. Wydaje mi się, że nikt nas nie zauważył. Aquarin na razie jest zajęty utrzymywaniem władzy. Jego syn zniknął i nikt nie zna jego położenia. Krążą plotki, że ten stary szaleniec pozbył się Paula, żeby ten nie zrzucił go z tronu – kobieta przeczesała blond włosy i uśmiechnęła się promiennie, zerkając w moją stronę.

– Alice, nie męcz naszego wnuka takimi sprawami – mężczyzna-ptak podszedł do kobiety i objął ją delikatnie. Wyglądał jakby był o jakieś piętnaście lat od niej młodszy.

– Dziadku, sam zapytałem. Poza tym, gdybym nie wyciągał informacji od babci, to nic byście mi nie powiedzieli.

– Nie musisz wiedzieć o takich sprawach.

– Dewosie on jest już prawie dorosły. Powinien wiedzieć o takich rzeczach, jeśli ma w przyszłości zostać Igne. Przestań się z nim cackać i zacznij go traktować jak innych.

– Dziękuję, babciu – Filen uśmiechnął się do kobiety.

– Nie ma sprawy, kochanie. Mógłbyś teraz nas przedstawić temu młodzieńcowi? –  uśmiechnąłem esię na to delikatne upomnienie.

– Tak, jasne – Filen nieco się zarumienił. – To jest Lurei, Lureiu to są moi dziadkowie.

– Miło mi państwa poznać – Ukłoniłem się lekko, nie bardzo wiedząc jak się zachować. Czy ognistym ptakom należą się jakieś specjalne powitania?

– Nam również. Mam na imię Dewos i tak się do mnie zwracaj, jeśli możesz.

– Musimy już iść, rodzice pewnie już czekają w gabinecie.

– Powiedz Araelowi, że przyjdziemy później – Alice posłała nam uśmiech  i razem z mężem ruszyli ścieżką w stronę głównego wejście do Pałacu.

– Filen powiedz mi co się tu do cholery dzieje, albo zacznę myśleć, że rano zjadłem jakąś truciznę.

– Po prostu chodź. Rodzice ci wszystko wytłumaczą.

Mimo moich usilnych starań, Filen nie powiedział nic więcej. Dopiero kiedy stanęliśmy przed dębowymi drzwiami, pełnymi dziwnych znaków, zmarszczył brwi i zwrócił się w moją stronę.

– Mam nadzieję, że masz ważny powód, żeby tu przybywać, bo za to, że wyszedłem poza teren pałacu, pewnie przez pół roku strażnicy będą za mną łazić.

– Dla mnie nie ma ważniejszego powodu bym mógł tu być.

Filen kiwnął głową i pchnął drzwi, prowadząc mnie do dużego pomieszczenia z szafkami pełnymi książek i dokumentów. Na samym środku pokoju stało wielkie biurko, zawalone mapami i toną innych papierów. Przy meblu, na krześle siedział Elin, a zaraz za nim, tyłem stał Arael, wyglądający przez znajdujące się tam okno.

– Filen, Lurei, myślałem, że będziecie tu przed nami.

– Byliśmy przywitać dziadka i babcię. Wrócili właśnie z Aquem.

– Mówili coś o sytuacji?

– Tylko, że syn Aquarina zniknął i to jego podejrzewają. Kazali przekazać, że przyjdą później.

– W takim razie siadajcie, nie będziemy rozmawiać na stojąco – Arael uśmiechnął się i zajął miejsce na krześle obok swojego męża. Filen usiadł na jednym z foteli, więc zrobiłem to samo.

– Jeśli nie masz nic przeciwko, powiedz nam najpierw co cię tu sprowadza. Później odpowiemy na twoje pytania – kiwnąłem głową i zacisnąłem pięść na monecie, którą wcześniej mi oddano.

– Tak więc, jak już wcześniej mówiłem z mamą wszystko w jak najlepszym porządku. Jednak nie wszystko jest dobrze. Od jakiegoś roku, większość naszych oszczędności wydajemy na leki dla Eirin. Zaczęła chorować dwa lata temu. Kaszel, gorączka i ogromny ból, którego nie zmniejszają już leki. Miesiąc temu choroba zaczęła się nasilać. Eirin przestała wstawać z łóżka, schudła, a gorączka praktycznie już nie spada. Medyk z miasta nie potrafi jej pomóc, a pieniądze na leki już się kończą.

Mama opowiadała mi o tym, jak uleczyliście Eirin, więc pomyślałem, że i teraz moglibyście jej pomóc. Mimo, że zarówno mam, jaki i Eirin mi to zabroniły, przyjechałem prosić o pomoc.

Opuściłem głowę, czując nieznośne pieczenie pod powiekami. Nie chciałem się rozpłakać przed parą Igne. Jednak myśl, że nie ujrzę więcej Eirin, nie dawał mi spokoju, przywołując najgorsze uczucia.

– Mogłeś powiedzieć od razu. Każda chwila jest teraz ważna – spojrzałem na Elina, który wziął jedną z kartek i coś na niej napisał. – Wyślemy naszego najlepszego medyka.

– Elinie zapominasz o czymś. Kiedy leczyłem Eirin, używałem wody, co oznacza, że w rodzinie ma Aquerów. Nie możesz wysłać Ignisa – Elin zamyślił się nad słowami męża.

– Nie mamy innych medyków. Jesteśmy przecież miastem ognia!

– Więc muszę pojechać ja – Arael spojrzał hardo na męża.

– Nie możesz! Delegacje z Aquem, Terram i Aer są już w drodze. Jesteś teraz przewodniczącym Rady, musisz być na miejscu.

– Życie Eirin jest ważniejsze.

– Też tak uważam, ale stosunki między Ignem a innymi miastami dalej są napięte. W dodatku sytuacja w Aquem nie jest dla nas korzystna. Jeśli zacznie się wojna z miastem wody, Najeźdźcy na pewno to wykorzystają.

– Więc ja pojadę – zaskoczeni zwróciliśmy głowy w stronę Filena, który spokojnie siedział na swoim miejscu.

– O czym ty mówisz? – Elin zmarszczył brwi.

– Nie bywacie często na moich treningach, więc możecie nie wiedzieć, ale niedawno zakończyłem trening z Alenem. Wuj Diulow też mi pomagał. Panuje nad wodą równie dobrze, co ty nad ogniem, tato – tu zwrócił się do Elina., po czyn skierował twarz ku Araelowi. – Pamiętasz nasze lekcje z medycyny? Potrafię już zatamować krwawienie z tętnicy i jestem w stanie odtworzyć zniszczone tkanki. Może nie leczyłem ludzi, ale zwierzęta co chwile przychodzą do mnie z ranami.

– Jesteś pewien, że poradzisz sobie poza miastem? – Ara zmartwieniem spojrzał na syna, a ten zmarszczył brwi.

– Moglibyście przestać traktować mnie jak dziecko? Za dwa miesiące odbędzie się Uroczystość Wyboru. Nie możecie mnie wiecznie pilnować! To, że nie widzę, nie znaczy, że nie potrafię o siebie zadbać! Nie pozwalacie mi wychodzić poza mury pałacu i gdybym sam tego nie robił, nie wiedziałbym nawet jak wydostać się z miasta. Prawda jest taka, że dzięki wodzie widzę więcej niż wy wszyscy. Litujecie się nade mną, jakbym co najmniej nie miał rąk! Ile razy mam wam powiedzieć, że nie ubolewam nad tym tak jak wy? Nie widzę, ale wiem gdzie co jest i czy ktoś się do mnie zbliża, więc pozwólcie mi żyć!

Zdumiony wpatrywałem się w Filena. Nie spodziewałem się po nim takiego wybuchu, choć po części go rozumiałem. Mimo, że miałem już osiemnaście lat, mama wciąż nie chciała mnie samego puścić do Ignem. Mimo to, złość Filena mnie zaskoczyła. Tym bardziej, że wyraźnie dotknęła ona Araela. Smutek w jego spojrzeniu zniknął po chwili zastąpiony zrezygnowaniem.

– Dobrze więc. Filenie, będziesz towarzyszył Lureiowi i jako medyk udasz się z nim, by uleczyć Eirin. Wyruszycie jutro o świcie.

Syn Przepowiedni – Rozdział II

– O jakim Araelu mówisz? – zmrużyłem oczy, omijając deskę leżącą mi na drodze i ruszyłem w stronę głównej ulicy. Lurei dogonił mnie i szedł tuż obok. Przed wyjściem z uliczki naciągnąłem na głowę kaptur.

– Nie wiem o nim zbyt dużo. Pochodzi z Aquem, osiemnaście lat temu podróżował z synem Igne, Elinem.

– Po co chcesz się z nim spotkać? – woda podpowiedziała mi, że mężczyzna mi się przygląda.

– A coś ty taki zainteresowany?

– Zastanawiałem się tylko czy ten Arael miał niebieskie oczy i długie, brązowe włosy.

– Znasz go? – Lurei przystanął, ale ja nie miałem zamiaru na niego czekać, toteż szybko mnie dogonił.

– Nie – skłamałem i przyspieszyłem kroku, dzięki mgle sprawnie omijając tłum ludzi.

– Kłamiesz. Zaprowadź mnie do niego – woda wokół mężczyzny znów stała się dla mnie nieprzenikniona, więc byłem lekko zaskoczony, kiedy ten złapał mnie za ramię.

– Puszczaj – wycedziłem przez zęby. Mgła wokół zgęstniała, co chyba nie uszło uwadze Aquera, bo od razu cofnął rękę.

– Jakim cudem kontrolujesz taką ilość mgły?

– Nie twój interes. Zostaw mnie – biegiem skręciłem w boczną ulice i wbiegłem między krzewy. Nie miałem daleko do muru, ale Lurei najwyraźniej postanowił pobiec za mną. W biegu zmieniłem postać i wskoczyłem pod ziemię, tracąc kontrolę nad wodą. Mgła opadła w ciągu kilku sekund, ale mi to nie przeszkadzało.

Salamandra miała pewną umiejętność. Nie potrzebowała oczu, by widzieć i dlatego była moją ulubioną postacią. Każde drgnienie ziemi docierało do mnie, dzięki czemu wiedziałem co znajduje się wokół mnie. Czułem jak Lurei zatrzymuje się bezpośrednio nade mną, zapewne rozglądając się wokół.

W końcu wyglądało na to, że odpuścił. Usiadł na trawie, tam, gdzie stał i przestał się ruszać. Miałem szansę po prostu odejść, albo raczej przekopać się i pójść do domu, ale i tak nie miałbym co tam robić. Ciekawiło mnie też czego Lurei chciał od taty.

Pozostałem więc na miejscu, oczyma wyobraźni obserwując mężczyznę. Ten siedział przez chwilę bez ruchu, co zawało mi się trochę dziwne. Przynajmniej dopóki nie wyczułem delikatnego drgania dochodzącego ze wszystkich stron. Znałem to uczucie, lecz tym razem nieco mnie zaskoczyło. Zawsze, kiedy miało padać, wiedziałem o tym wcześniej, nawet kiedy byłem w formie salamandry.

Zakopałem się nieco głębiej, nie powodując tym żadnego drgania ziemi. Sam nie wiedziałem jakim cudem rozbiłem to bezszelestnie. A Diulow? Był dwa razy większy, a nie wiedziałeś że jest pod tobą, dopóki on tego nie chciał.

Czułem jak Lurei wstaje i zaczyna chodzić po małej polance. W końcu po kilku okrążeniach wrócił na poprzednie miejsce i znów przysiadł. Deszcz przestał padać tak gwałtownie jak zaczął.

Mężczyzna położył się na ziemi i leżał przez kilkanaście minut. Zaczynało mi się nudzić, więc przekopałem się tuż pod niego i nasłuchiwałem. Przez cienką warstwę ziemi usłyszałem spokojny oddech i ciche warczenie. Nie, nie warczenie, chrapanie! Lurei najwyraźniej musiał zasnąć.

Lekko rozbawiony, poczekałem jeszcze chwilę i miałem zamiar odjeść, gdy moją uwagę przyciągnęły równomierne kroki. Trzy osoby zbliżały się w kierunku polany, na której spał nieświadomy niczego mężczyzna.

Odbiłem kawałek w prawo i wyszedłem z ziemi, od razu zmieniając postać. Tradycyjnie  peleryna zniknęła, a zamiast niej pojawiła się szata z wyszywanym smokiem, feniksem i salamandrą. Od innych wiedziałem, że szata była biała z fioletowymi postaciami. Na szczęście miała kaptur, więc dalej mogłem mieć zasłoniętą twarz.

Schowałem się za krzewami i wzniosłem lekką mgłę, omijając nią Lureia, bo pewnie by to wyczuł. Siedziałem tak kilka minut, aż w końcu trzej mężczyźni weszli w zasięg mojego „wzroku”.

Skupiłem się i zapaliłem za nimi mały płomyk, od razu otaczając go nieprzejrzystą mgłą. Gdyby któryś z nich się odwrócił, zapewne ujrzałby tylko lekkie jej zagęszczenie. Co prawda mogłoby go zastanawiać to, że podąża ono w ślad za nimi, ale liczyłem, że nie oczekują szpiegów.

Zamknąłem oczy i wytworzyłem drugi płomień tuż obok siebie.

– Słyszałem, że to w tej okolicy – głos dochodzący z płomienia należał do starszego mężczyzny.

– To dziwne, że musimy trzymać warty przy całym murze.

– Nie narzekaj. Przecież nigdy się tu na nikogo nie natknęliśmy. Lepiej żeby wysyłali nas tutaj, niż do miasta. Przynajmniej nie musimy chodzić jak na szpilkach – odetchnąłem głęboko. Przynajmniej wiedziałem już,  że ta trójka należy do straży. Nie mogłem tego „zobaczyć”, gdyż mieli na sobie płaszcze przeciwdeszczowe.

– Zastanawia mnie, dlaczego mamy tu patrolować? Igne chyba się czegoś spodziewa.

– Cisza – jedno słowo starszego mężczyzny, a dwaj, widocznie mniej doświadczeni żołnierze, umilkli.

-Cholera – warknąłem cicho, kiedy Lurei odwrócił się we śnie, głośno przy tym szeleszcząc ubraniami. Trzech strażników również musiało to usłyszeć, bo umilkli i cicho się rozdzielili. Jeden z nich znalazł się kilka kroków ode mnie.

Zgasiłem płomyk, by nikt go nie zauważył i zagęściłem mgłę tak, by strażnicy nie widzieli niczego poza własnym nosem.

Znajdowaliśmy się tuż przy murze, co nie wróżyło dobrze dla Lureia. Przejezdni nie mieli prawa wychodzić z dzielnic handlowych, chyba, że zmierzali do pałacu, by spotkać się z Igne.

Naruszyłem mgłą miejsce, w którym jak wiedziałem znajdował się mężczyzna. Nie wyczuwając reakcji, jak najszybciej otoczyłem go mgłą, znów mając możliwość wyczucia jego wyglądu. Tak jak się spodziewałem Lurei się obudził i zaczął walczyć. Zamknął oczy i odwrócił się w moją stronę z uśmiechem.

– Mam cię – powiedział, niszcząc moje starania by pozostał nie zauważony. Strażnicy biegiem ruszyli w jego kierunku, szykując ogień do walki.

Jedna z ognistych kul poleciała w stronę niczego nieświadomego Lureia i byłaby go uderzyła, gdyby nie to, że utworzyłem ogromną rękę z wody i złapałem nią mężczyznę, błyskawicznie przeciągając go do siebie. Nie musiałem się martwić, że się utopi, bo jak każdy Aquer potrafił oddychać pod wodą.

Kiedy bańka z Lu, jak nieświadomie zacząłem o nim myśleć, znalazła się tuż obok mnie, gestem nakazałem Aquerowi milczeć i wypuściłem go z wody.Czułem jak chwilę mi się przygląda, by potem wbić wzrok w miejsce, gdzie wcześniej leżał. Przerzedziłem mgłę, ukazując mu trzech strażników, rozglądających się z czujnością.

– Jak cię złapią, to masz przechlapane – szepnąłem i cicho zacząłem się wycofywać. Lurei podążył za mną. Ku mojemu niezadowoleniu wzniósł też swoją osłonę.

– A ty nie? – zapytał tym samym tonem.

– Ja jeszcze bardziej – skrzywiłem się na myśl co powiedzą ojcowie, jeśli ktoś mnie przyłapie.

– Niby dlaczego? – prawie upadłem potykając się o nogę Lureia, który chciał się ze mną zrównać. – Nie widzisz mnie? – zapytał ze zdumieniem.

– Nie. Przecież sam zauważyłeś, że jestem ślepy.

– Więc jak ty… ?

Zatkałem mu usta ręką, kierując się dźwiękiem. Lurei był wyższy ode mnie prawie o głowę. Stanąłem na palcach i szepnąłem gdzieś w kierunku jego ucha.

– Po prawej. Trzy metry od nas stoi dwóch strażników. Używają ognia, by słyszeć wszystko dookoła, więc nic nie mów.

Dłonią poczułem jak kiwnął głową. Zagęściłem mgłę, by nikt nas nie zobaczył i ruszyłem do przodu.

Byliśmy już niedaleko muru, ledwie w zasięgu strażników, gdy usłyszałem głośny dźwięk. Westchnąłem, kiedy strażnicy zaczęli się zbliżać. Udało się im nas otoczyć.

– Miałeś uważać – warknąłem, nie siląc się już na szept. I tak nie udałoby nam się umknąć, gdyż strażnicy otoczyli nas swoim ogniem.

– Przepraszam, przez tą mgłę nie zauważyłem gałęzi.

– Twoje przeprosiny nic mi nie dadzą. Mam przechlapane i to przez ciebie – wysyczałem i odsunąłem ogień strażników zarówno od siebie, jak i od Lureia. Strażnicy zaczęli coś do siebie mówić, próbując jednocześnie zbliżyć do nas pierścień z ognia. Na nic im to było. Mój ogień był połączeniem mocy Smoka, Salamandry i Fenixa, a co za tym idzie, nawet nie odczuwałem ich prób przejęcia władzy nad ogniem.

– Trzeba było pozwolić mi widzieć cokolwiek – miałem ochotę komuś walnąć i o dziwo nie żadnemu ze strażników.

– Do cholery, przecież to ja tu jestem niewidomy! Trzeba było powiedzieć. Nie czytam ci w myślach.

Wkurzało mnie to, że kompletnie nie wiedziałem co robi Lurei. Cały czas utrzymywał barierę, więc nawet go nie wyczuwałem.

– Jakoś nie wyglądasz mi na niewidomego idąc po lesie i omijając nawet najmniejszą gałązkę! – w głosie Lureia wyczuć można było irytację, co omal nie doprowadziło mnie od gorączki. Miałem ochotę zamienić się w smoka i odgryźć mu głowę. Powstrzymywały mnie tylko wyrzuty sumienia, jakie później na pewno by mnie nawiedziły.

– Wal się! Nic nie widzisz? Proszę bardzo – mgła zniknęła w przeciągu sekundy, ukazując nam pięciu strażników stojących w odległości kilku metrów od nas. Zaskoczeni nagłą zmianą widoczności, przyszykowali bronie do ataku. Otaczający nas pierścień ognia dalej wisiał w powietrzu. Dopiero teraz Aquer go zauważył.

– Co do..?

– Poddajcie się, a może Igne was oszczędzi! – krzyknął jeden ze strażników, ale całkowicie go zignorowałem.

– Jak widzisz właśnie nas pojmali, więc racz się zamknąć i pozwól mi mówić.

– Czemu niby ty masz mówić, ja załatwię to lepiej.

– Śmiem w to wątpić. Nawet cicho chodzić nie umiesz!

– Znalazł się! Po co w ogóle mi pomogłeś, co?!

– Właśnie się nad tym zastanawiam!

– Na ziemię! Oszczędzimy was jeśli się poddacie!

– W takim razie, panie zarozumiały, wyciągnij nas stąd! – Lurei brzmiał na nieźle wkurzonego, ale nie tak jak ja. Ogień we mnie zaczął buzować, podobnie jak woda. Skutkiem tego było nagłe buchnięcie otaczającego nas ognia.

– Nie ruszajcie się! – krzyknął znów ten sam strażnik, a ja odwróciłem się w jego stronę.

– Zamknij się do cholery! Słyszeliśmy za pierwszym razem! – odwróciłem się z powrotem do Aquera i jedną myślą sforsowałem jego barierę, znów wyczuwając każdy jego ruch. –  A żebyś wiedział, że nas stąd wyciągnę i nie będzie to ani trochę twoja zasługa.

Delikatna mgła była moimi oczami, więc swobodnie mogłem ominąć leżący na ziemi konar i skierować się do mówiącego wcześniej strażnika.

– Kto tu dowodzi?

– Ja. Jeśli dotkniesz ognia, spłoniesz – ostrzegł jeden z Ignisów, widząc jak zbliżam się do ognistego okręgu.

– Zapewniam, że nie spłonę – śmiało przekroczyłem ogień, nie napotykając żadnego oporu. Strażnicy stali jak wryci, by w końcu opamiętać się i unieść bronie w moim kierunku. – Spokojnie, nie zamierzam walczyć.

Sięgnąłem do kaptura i jednym ruchem odrzuciłem go na plecy. O ile zwykli mieszkańcy nie znali mojego wyglądu, tak straż musiała wiedzieć jak wyglądają wszyscy z rodziny Igne, by mogli otwierać nam bramy bez zbędnego opóźnienia.

Westchnąłem, kiedy pięciu mężczyzn schowało broń i uklękło u moich stóp. Lu przyglądał się temu z szeroko otwartymi oczami.

– Wstańcie – powiedziałem, czując jak złość ze mnie wyparowuje. Strażnicy wstali i ustawili się przede mną w rzędzie.

– Szanowny, przepraszamy, nie mieliśmy pojęcia, że jesteś za murem.

– Nie szkodzi. Dobrze wypełniliście swój obowiązek. A teraz możecie odejść.

– Tak jest! – krzyknęli i odwrócili się, by zniknąć za drzewami.

Odwróciłem się do Lureia i jednym mrugnięciem pozbyłem się ognia. Jego twarz wyrażała absolutne niedowierzanie. Uśmiechnąłem się kpiąco i ruszyłem w stronę muru, a co za tym idzie Lureia.

– Widzisz? Jakoś sobie poradziłem – powiedziałem słodko, mijając go.

– Czekaj! – dobre kilkanaście sekund później mężczyzna dogonił mnie i stanął tak, że nie mogłem iść dalej.

– Czego jeszcze chcesz?

– Jesteś Szanownym, synem Igne, którym jest Elin.

– Brawo, a teraz się odsuń.

– Zaprowadź mnie do swojego ojca.

– Niby czemu miałbym to zrobić? – zmrużyłem oczy patrząc na niego z irytacją.

– Bo muszę znaleźć Araela, a to Elin z nim podróżował. Na pewno wie, gdzie go znajdę.

– Nawet ja to wiem – warknąłem i ponownie go ominąłem. Zatrzymałem się kilka metrów dalej, na polance, z którą sąsiadował mur. Wystarczyło tylko przedostać się na drugą stronę.

– Więc mnie do niego zaprowadź! Jeśli nie, to chcę się widzieć z twoim ojcem! – Lurei ponownie mnie dogonił.

– Nie mogę do niego zabierać każdego, kto chce się z nim zobaczyć!

– Ale mnie możesz.

– Niby czym różnisz się od innych? – zmarszczyłem gniewnie brwi, obserwując Lureia.

– Ja mam to – wyciągnął coś z kieszeni i rzucił w moją stronę. Przedmiot zatrzymał się jednak tuż przed moją twarzą, w bańce wody.

Zbadałem znajomy kształt, ze zdumieniem rozpoznając starą monetę Igne. Pochodziła jeszcze z okresu panowania dziadka Edwarda. Widniały na niej Smok i Salamandra, symbole klanów dziadka i babci. Teraz  monety Igne przedstawiały z jednej strony te dwa stworzenia, a z drugiej Fenixa, symbol mojego drugiego ojca.

– Skąd to masz? – wziąłem monetę do ręki i zbadałem ją palcami.

– Od twojego ojca. Moja matka ją dostała, ale nie mogła przyjechać.

– Dobrze. Zabiorę cię do taty. Ale nie odpowiadam za warunki transportu – uśmiechnąłem się, czując satysfakcję, że chociaż tym mogę się odegrać.

– Nie rozumiem – Lurei spojrzał na mnie zdziwiony, ale ja już zamknąłem oczy. Poczułem jak moje ciało deformuje się i powiększa. Woda wokół mnie zafalowała, ale zdołałem utrzymać kontrolę. Lurei cofnął się o krok, kiedy nabrałem powietrza i ryknąłem na cały głos, dając znać ojcu, że przybędę z gościem. I tak od strażników dowiedziałby się, że byłem za murami.

– O cholera – szepnął Lurei, kiedy spojrzałem w jego stronę. Śmiejąc się w myślach, odbiłem się i złapałem mężczyznę w szpon, od razu wzbijając się w powietrze.

Widząc jego panikę, kiedy leciał głową w dół, zlitowałem się i podrzuciłem go, by chwilę później złapać go na smoczy grzbiet, upadek amortyzując gwałtownym opadnięciem w dół. Często latałem z Rachel, moją ciocią i siostrą Araela, więc lot miałem opanowany do perfekcji.

Chwilę później znaleźliśmy się nad pałacem, gdzie na ogródku czekał na nas komitet powitalny w postaci dwóch niezadowolonych ojców i pozostałej części rodzinki.

Spojrzałem przez ramię na Lureia, który już najwyraźniej oswoił się z lotem na smoku i kiwnąłem mu głową, że lądujemy.

– Jak?! – krzyknął, żeby zagłuszyć wiatr.

Posłałem mu smoczy uśmiech, na co lekko zblał. Nie czekając dłużej, obróciłem się gwałtownie wokół własnej osi, sprawiając, że siła odśrodkowa wyrzuciła Aquera z mojego grzbietu do góry. Obróciłem się plecami do dołu i pochwyciłem Lureia w łapę.

Opadliśmy tuż nad ogród, gdzie przeleciałem tuż nad ziemią i wypuściłem mężczyznę, samemu zmieniając się i lądując już na dwóch nogach. Lurei także się nie przewrócił, chociaż dyszał ciężko i był lekko szarawy na twarzy.

– Co to było?! – spojrzał w moim kierunku, a ja walnąłem go łokciem w brzuch.

– Cicho bądź – szepnąłem – Stoisz przed Igne, a darcie się na jego syna nie stawia cię w najlepszym świetle.

Aquer chyba dopiero dostrzegł zebranych w ogrodzie, bo wyprostował się i chrząknął przepraszająco.

– Filenie? Masz nam coś do powiedzenia? – odwróciłem się w stronę ojca, który stał teraz z założonymi rękami.

– Zanim cokolwiek powiesz, tato, poznajcie proszę Aquera, który bardzo chciał się z tobą spotkać. Miał ze sobą to – pokazałem im monetę, a Arael porozumiewawczo spojrzał na Elina. Jego mina wyrażała niedowierzanie. Podszedł do Lureia i przyjrzał mu się badawczo, na co ten mu pozwolił.

– To naprawdę ty, Lurei – szepnął jakby do siebie, a zarówno mnie, jak i samego Aquera zatkało.

Syn przepowiedni – Rozdział I

Gotowi? Zaczynamy 😀 Druga część „Ognia i Wody” będzie nosić tytuł „Syn przepowiedni”. Nie do końca jeszcze wiem jak się wszystko potoczy, ale zarys historii już gotowy. Wróciłam do narracji pierwszoosobowej 🙂 Może się jednak zdarzyć, że napisze coś w trzeciej osobie, więc nie hamujcie się i piszcie w komentarzach 😉 Ciężko się było przestawić.

Nie mam pojęcia ile „Syn przepowiedni” będzie mieć rozdziałów. Na razie mam napisane tylko dwa, ale oceny już prawie wystawione, więc niedługo pewnie będę mieć sporo czasu na pisanie 🙂

Nie przedłużam i życzę miłego czytania! 😀 Mam nadzieję, że wam się spodoba 🙂

Pięcioletni chłopczyk biegał po ogrodzie, co chwilę uśmiechając się do swojego taty. W pewnym momencie nie miał już dokąd uciec. Przed nim znajdował się mur, odgradzający jego dom od pozostałej części miasta.

Chłopiec odwrócił się i uśmiechnął do swojego taty. Zobaczył go oczami wyobraźni. Płonący wokół niego ogień pozwalał mu widzieć wszystko na swój sposób. Miniaturowe kropelki wody przeplatały się z płomieniami, dzięki czemu wyczuwał ruch wokół siebie.

– Filen, nie rób tego.

Uśmiechnął się ponownie i wyskoczył w górę, by sekundę później zamienić się w fioletowego ptaka i przelecieć nad rodzicem. Usłyszał za sobą pisk i poczuł jak powietrze wibruje od uderzeń ogromnych skrzydeł. Ogień i woda wokół niego podpowiedziała mu, że jego ojciec zmienił swoją postać.

Pisnął radośnie i zawrócił, by po chwili okrążać swojego ojca.

Niech ci będzie, ale tylko krótki obchód – dużo większy fenix machnął lekko skrzydłami, by jego syn mógł za nim nadążyć.

Taaak! – fioletowy ptak z radością zapiszczał i udał się za swoim rodzicielem w stronę swojego drugiego domu. Nie wiedział co było pod nimi. Nie wyczuwał tego, bo było zbyt nisko. Jedynym co pozwalało mu nie zabłądzić, był niebieski ptak lecący tuż przed nim.

Jemu to nie przeszkadzało. Nie musiał nic widzieć.Wystarczało mu to, że czuł wszystko dookoła. Słyszał, wyczuwał zapachy, wibracje, czuł smak pędzącego powietrza i nie zastanawiał się nad tym, dlaczego nie widzi. Dlaczego jego oczy, mimo, że się poruszają, nie pokazują mu świata. Był dzieckiem i nie dostrzegał tego, jak wiele tracił.
Ziewnąłem, podnosząc się z łóżka. Przez otwarte okno wyczuwałem kwiaty kwitnące w ogrodzie i delikatny zapach owoców. Ten sam, który witał mnie co dzień rano, odkąd tylko pamiętam.

Prócz zapachów zza okna dobiegało mnie mnóstwo głosów. Zarówno dziecięcych, jak i tych należących do starszych. Uśmiechnąłem się delikatnie, rozpoznając większość z nich. Przetarłem oczy, by po chwili je otworzyć. Mimo to, nic się nie zmieniło. Wszystko wyglądało tak samo, czyli w sumie było czarne.

Uśmiech zniknął z mojej twarzy, choć nie tego chciałem. Nie było sensu znów tego powtarzać. Przecież nie było tak źle. Mógł chodzić, poruszać się jak inni. Rozpoznawać ludzi, zwierzęta. Tylko nie oczami. I ta myśl mimowolnie popsuła mi humor.

Westchnąłem i poklepałem się po policzkach. Nie miałem zamiaru smucić się cały ranek, więc szybko otaczając się wodą i nieszkodliwym dla niczego ogniem, wybiegłem na balkon.

– Dzień dobry – odpowiedział mi chór śpiewów i pisków ptaków, które z radością podfrunęły, by usadowić się na mnie lub na barierce przede mną. Jak co dzień zaczęły swą opowieść.

Dzięki ptakom wiedziałem co się działo w całym mieście. Mimo, że nigdy nie widziałem go na własne oczy, potrafiłem narysować jego mapę, między innymi dzięki ich opowieściom.

Nie dowiedziałem się niczego zbyt istotnego, ale mimo to rozmawiałem z ptakami, widząc ich radość z rozmowy. Nie wszyscy wiedzieli jakie z ptaków gaduły. W jednym śpiewie potrafiły streścić cały dzień, a w kilka minut przekazać wszystko o czym myślały przez rok.

Kiedy nie potrafiłem jeszcze rozmawiać z ptakami, często siadałem na balkonie i po prostu do nich mówiłem. Z czasem zaczęły odpowiadać. Dzięki temu miałem aż nadto przyjaciół, z którymi mogłem porozmawiać.

Posadziłem ptaki, które na mnie usiadły, na barierce i pożegnałem się z nimi. Już miałem wychodzić, kiedy kilka z nich mnie powstrzymało. Zaczęły się przekrzykiwać, tworząc piękną pieśń. Przynajmniej piękną dla innych, bo ja po ich słowach rozumiałem, że nie jest radosna.

– Co się stało? – mój głos zamienił się w cichy świergot. Ptaki umilkły, a jeden z nich zaczął nawoływać. Przez chwilę nic się nie działo, ale później usłyszałem ruch w zaroślach. Ptaki poprosiły bym zszedł na dół, więc bez chwili zastanowienia przeskoczyłem barierkę i po wodnych platformach zbiegłem na dół.

Woda rozproszyła się po całym podwórku, dając mi jego pełny obraz. Niedaleko mnie wylądował orzeł, który wcześniej skrył się na gałęzi drzewa. Ułożył coś u moich stóp i ze słowami wyższości, odfrunął. Orły były najdumniejszymi ptakami jakie znałem. Choć nie raz niezmiernie mnie to irytowało.

Przykucnąłem, by zbadać palcami ową rzecz, położoną u moich nóg. Ze zdziwieniem pogłaskałem pisklaka, który przestraszony, odsunął się w jak najdalszy kąt kawałka swojego gniazda.

– Nie bój się malutka, nic ci nie zrobię – delikatnie wziąłem go na ręce. Orlica zapiszczała cichutko i  skryła się w moich dłoniach. – Co ci się stało? Gdzie twoi rodzice, co?

Nie uzyskałem odpowiedzi, choć wcale się tego nie spodziewałem. Ptak był zbyt mały, by cokolwiek powiedzieć, choć jego pióra przypominały już te u dorosłych osobników. Zamiast tego inne ptaki opowiedziały mu o osieroconym pisklęciu. Orzeł, który je tu przyniósł zajął terytorium jego ojca i znalazł tam pisklę.

Z westchnieniem wstałem i wróciłem do pokoju, znów wykorzystując do tego wodę. Kazałem jej także wziąć gniazdo i usadowiłem je na szafce obok łóżka.

– Ave?! Mogłabyś tu przyjść? – krzyknąłem, wiedząc, że wiewiórka zazwyczaj kręci się w pobliżu.

Ave była przyjaciółką mojego ojca. Znałem ją odkąd tylko pamiętam i mimo, że była wiewiórką, stała się dla mnie swego rodzaju ciotką. Taką, która zawsze pomoże i dotrzyma tajemnicy.

Nie myliłem się i po chwili usłyszałem uderzanie pazurków o posadzkę. Uchyliłem drzwi i zaczekałem, aż wiewiórka wejdzie do pokoju, po czym zamknąłem pokój.

Wołałeś? – zwierzątko pociągnęło noskiem i wskoczyło do gniazda.

– Tak, właśnie dostałem małą przesyłkę od orła z pobliskich terenów.

Pisklak – Ave spojrzała na mnie, poruszając pyszczkiem.

– Zdążyłem zauważyć. Co ja mam z nim zrobić?

Teraz się pytasz? Oczywiście, że musisz go zatrzymać. Cały tobą pachnie – wiewiórka nie zważając na strach ptaka, znów je powąchała.

– A co miałem zrobić, zostawić je na podwórku?

Jeśli go nie chciałeś to tak. Może ktoś by go przygarnął.

– Kto? Jaskółka? Przecież to jest orzeł – usiadłem na łóżku i skrzyżowałem nogi.

Wiem. Dlatego myślę, że dobrze zrobiłeś. Pewnie by zginął bez opieki.

I czym mam go karmić? Jest za mały, żeby jeść mięso.

– To prostsze niż myślisz. Co jadłeś, kiedy Arael i Elin nie mieli cię czym karmić?

Owoce! Masz rację. Dziękuję. Chyba sobie poradzę. A teraz wyjdź z gniazda, bo małą straszysz.

– Małą? Skąd wiesz, że to samica?

– Eee, nie wiem. Tak mi się zdaje. Przeczucie – uśmiechnąłem się do czerwonej wiewiórki a ona pokręciła łebkiem.

– Ty i te twoje przeczucia – Ave pomiziała go ogonem i wybiegła przez balkon.

Zbliżyłem się do gniazda i pogłaskałem maleństwo po głowie. Cicho śpiewając, zacząłem je uspokajać, co sprawiło, że po chwili miałem na dłoni maleńkiego ptaszka.

– Głodna? – uśmiechnąłem się na entuzjastyczną odpowiedź i machnąłem ręką, przywołując jeden z owoców Smoka. Poczułem lekką wibrację, gdy mityczne stworzenie wyraziło niechęć do wody dotykającej jego owocu.

– Przepraszam – szepnąłem do owocu ze śmiechem i odgryzłem kawałek. W moich ustach rozlał się smak wszystkich owoców świata, pomieszanych ze sobą w taki sposób, że tworzyły idealny smak.

Podsunąłem zwierzątku nadgryziony owoc i czekałem aż spróbuje. Ave się nie myliła i orlica z zapałem zaczęła jeść.
Po nakarmieniu orła postanowiłem wyjść do miasta. Nie robiłem tego zbyt często, gdyż rodzice nie popierali tego w najmniejszym stopniu. Albo inaczej. Bali się o mnie. Po mieście krążyli szpiedzy Najeźdźców, a ja nie potrafiłem rozpoznać ich po wyglądzie z wiadomych względów. Musiałbym oblewać wodą, bądź podpalać ludzi, by dowiedzieć się, czy któryś nie ma urody niepasującej do mieszkańców Ignem.

Zjadłem śniadanie sam, gdyż większość mojej rodziny jeszcze spała. Jedynie ciocia Rachel kręciła się po kuchni, a ja nie chciałem jej przeszkadzać. Gotowała właśnie jakąś nową potrawę, a lepiej nie przerywać jej gdy to robi. Można przypadkiem zostać oblanym wrzącą zupą. I choć nic by mi się nie stało, nie miałem ochoty iść się przebierać.
Wykradłem się z pałacu przez ogródek, wcześniej zabierając ze skrytki pelerynę. Tuż przed murem, przyklęknąłem i zamknąłem oczy. Utworzyłem wodną bańkę wokół siebie i przeniosłem się razem z nią na drugą stronę. To, że wyszedłem z niej suchy bardzo ułatwiło sprawę.

Zgodnie z moim przeczuciem i radami ptaków, znalazłem się w dystrykcie Fenix’a. Nałożyłem kaptur na głowę i bocznymi uliczkami udałem się w stronę drugiego muru. Musiałem przejść kawałek, by być pewnym, że po jego drugiej stronie znajduje się dzielnica hodowlana.

Kiedy dotarłem pod mur, a głos słowika upewnił mnie, że jestem we właściwym miejscu, ponownie przyklęknąłem. Przywołałem wewnętrzny ogień i czekałem, aż moje ciało przyjmie odpowiednią formę. Nie mogłem przelecieć nad murami niezauważony. Byłoby to nierealne ze względu na rozmiary w postaci fenix’a. Jednak mogłem się pod murami przekopać, a postać salamandry była do tego idealna.

Od dziecka potrafiłem zmieniać się w fenixa, smoka i salamandrę. Wyrocznia Ignem zawsze tłumaczyła mi to Błogosławieństwem jakie dostałem od dziadka i jego braci zaraz po urodzeniu. Byłem świadom, ze nie mówią mi wszystkiego. Nie raz słyszałem o przepowiedni, jednak nikt nie chciał mi zdradzić czego ona dotyczy. Miałem się tego dowiedzieć, gdy skończę osiemnaście lat. Pozostał rok, a mnie coraz bardziej wkurzało to, jak wszyscy szeptają za moimi plecami. Przecież byłem już wystarczająco dorosły!

Przekopałem się pod murem, nie zostawiając w ziemi nawet śladu. Pelerynę zwinąłem w kulkę i wziąłem do pyska, by nie zginęła w trakcie przemiany. Szedłem jakiś czas wzdłuż murów, by w końcu skręcić, tuż przy przejściu do dzielnicy handlowej. Nie było ono strzeżone, więc mogłem swobodnie przejść przez bramę.

Szedłem przez główną ulicę, omijając napotkanych ludzi. Nie rozpoznawali mnie, ze względu na to, że nie wychodziłem z pałacu często. Przynajmniej oficjalnie, bo potajemnie wymykałem się co kilka dni. Nawet jeżeli ktoś wiedział jak wyglądam, spięte włosy i kaptur załatwiały sprawę.

Poprosiłem wodę, by rozdzieliła się na maleńkie kropelki i utworzyła ledwie widoczną mgłę. Po chwili mogłem zobaczyć wszystko wokół siebie, wyraźnie i ze wszystkimi szczegółami. Wygląd ludzi dalej mi umykał, może prócz ogólnego zarysu.

Pociągnąłem nosem i nie wyczułem żadnych znajomych osób. Dzięki węchowi po dziadku i jego braciach, mogłem wyczuć więcej niż zwierzęta.

Na ulicy handlowej było dosyć sporo ludzi, nawet pomimo wczesnej pory. Większość z nich nie pochodziła z Ignem. Byli to kupcy, podróżnicy, bajarze, lub zwykli przejezdni. Część stanowili strażnicy, którzy w mundurach pilnowali porządku. Było ich jednak tylko kilku, co nie uszło mojej uwadze. Zazwyczaj stanowili oni przynajmniej jedną szóstą ogóły, jednak tym razem zdołałem naliczyć tylko kilkunastu. Rozglądali się oni jakoś zbyt czujnie, jakby wiedzieli, że coś może się stać.

Nadstawiłem uszu, jednak nic niepokojącego nie usłyszałem. Zagwizdałem cicho do ptaków, ale one także nie wydawały się być przestraszone.

Lekceważąc ukłucie niepokoju, ruszyłem dalej. W końcu udawałem normalnego wędrowca. Nikt nie wiedział kim jestem. Coś potoczyło się po ziemi w moim kierunku, więc to podniosłem.

– Przepraszam – młoda kobieta uśmiechnęła się do mnie, miała na sobie stare ciuchy, dość już zużyte. Za nią o ścianę opierał się mały chłopczyk z brudną buzią i wesołym uśmiechem. Widać było, ze nie żyją na najwyższym poziomie, ale są szczęśliwi.

– To należy do pani? – uśmiechnąłem się i wskazałem na jabłko.

– Wypadło z mojego stoiska, panie. Skoro je pan znalazł, może pan je wziąć – kobieta spuściła wzrok, dalej się uśmiechając. Widać było, że jest niepewna.

– Dziękuję. Chciałbym jednak za nie zapłacić – uśmiechnąłem się, a ona spojrzała w moją stronę. Dzięki mgiełce wyczułem zainteresowanie, kiedy spojrzała w moje oczy. No cóż, przecież przyciągały uwagę.

Wcisnąłem kobiecie złotą monetę w dłoń i czym prędzej odszedłem. Było to trochę zbyt dużo jak na jabłko. Po prawdzie mógłby za tą sumę dostać ich dwadzieścia kilo, ale on od tego nie zbiednieje, a kobieta może wyżywić syna.

Westchnął, przecierając powieki. Nie dość, że jego oczy były bezużyteczne, to jeszcze przyciągały niechcianą uwagę. Jedno błękitne, drugie bursztynowe. Jedno po Araelu, a drugie po Elinie, parze Igne, oraz moich rodzicach. Nienawidził swoich oczu, mimo, że nigdy ich nie widział. Bo jaki niby z nich pożytek?

Przystanął na sekundę, zdając sobie sprawę, ze od jakiegoś podąża za nim czterech mężczyzn. Skręcił w boczną uliczkę, by się upewnić, że na pewno go śledzą i jęknął cierpiętniczo, kiedy okazało się, że wszedł w ślepy zaułek. Dodatkowo mężczyźni rzeczywiście skręcili tuż za nim.

Zatrzymał się i odwrócił, sprawiając, że mgła niezauważalnie zgęstniała. Dzięki temu mógł opisać swoich prześladowców.

– Potrzebują czegoś panowie? – nie ściągnął kaptura, dzięki czemu tamci nie widzieli jego twarzy. Od jednak doskonale wyczuwał jak z zadowolonymi uśmieszkami po sobie popatrzyli.

– Nie, skądże. Myśleliśmy tylko, czy szanowny panicz użyczyłby na kilku swoich złotych monet – słowa te wypowiedział łysy mężczyzna z krótką brodą. Był najniższy z całej bandy, a i tak kilka centymetrów wyższy ode mnie.

– I pewnie pomyśleliście także, że ot tak wan je dam? Żebyście mogli je wydać na picie w gospodzie?

– Cóż, mieliśmy taką nadzieję. Dla twojego dobra.

– Nic wam nie dam – warknąłem i skrzyżowałem ręce na piersi. Nie bałem się. W każdej chwili mogłem przywołać ogień lub nawet udusić ich otaczającą ich mgłą. W końcu cała była pod moją kontrolą.

Zdezorientowany skupiłem się na mgle. Ze zdziwieniem odkryłem, że jej cześć już mnie nie słucha. Niewielki, ale kawałek przestrzeni, zbliżający się prostopadłą do zaułka ulicą, słuchał kogoś innego. Dotknąłem umysłem wody tak, by pozostać niezauważonym. Wyraźnie ktoś kontrolował część mgły wokół siebie.

– Czy ty nas w ogóle słuchasz paniczyku?! – krzyknął jeden ze zbirów.

– Zamknij się z łaski swojej! – warknąłem i skupiłem się na ulicy za mężczyznami. Tajemniczy ktoś właśnie znajdował się dokładnie naprzeciw mnie, a ja nie miałem pojęcia kim jest. Z racji tego, że nie kontrolowałem wody wokół niego, nie potrafiłem ocenić nawet jego płci.

– Jak śmiesz!? – jeden ze zbirów właśnie unosił dłoń, którą swoją drogą miałem zamiar oblać wrzątkiem, kiedy rozległ się krzyk.

– Hej! – nikt, kogo wyczuwałem tego nie powiedział, więc musiał to być owy Aquer, kontrolujący mgłę.

– Ładnie proszę byście odpuścili i zostawili tego miłego panicza – usłyszałem męski głos. Był dosyć melodyjny, a więc jego właściciel był tylko trochę ode nie starszy. Może o rok?

– A ty to niby kto? Nie twoja sprawa z kim prowadzimy pogawędkę.

– Moja, jeśli ten ktoś nie chce jej prowadzić – mężczyzna stanął obok mnie, przynajmniej tak wnioskowałem z dźwięków.

– Dziękuję, ale poradzę sobie sam – zwróciłem się do nieznajomego z uśmiechem.

– Co? – sądząc po barwie jego głosu, właśnie spojrzał na mnie jak na totalnego idiotę, co sprawiło, że się uśmiechnąłem.

– Nic złego się nie dzieję. Jeśli będę chciał, sam się z nimi rozprawię. Nie ma potrzeby, żebyś używał na nich swojej mocy.

– Skąd ty…? – skarciłem się w duchu. No właśnie, skąd mógłbym wiedzieć, że on ma moc, skoro jej nie wykorzystał? Przynajmniej tak by inni to zauważyli? Tylko stąd, że sam też ją posiadam. Westchnąłem czekając aż się domyśli. – A więc to ty!

Nieznajomy ściągnął mi niespodziewanie kaptur i odsłonił twarz. Chyba mi się przyglądał, bo po chwili mnie puścił.

– Nie jesteś nawet starszy ode mnie. Nie możesz nim być.

– Kim?

– Skoro się prosicie, to obaj oddacie nam pieniądze – jeden z oprychów kiwnął reszcie, a oni rzucili się w naszą stronę.

– Jeśli możesz – chwyciłem nieznajomego za ramię i stanąłem przed nim. – Nie przeszkadzaj, bo nie mam czasu.

Nie wykonałem nawet jednego ruchu. Wystarczyła myśl, a czterej mężczyźni zamarli, pochwyceni przez mgłę. Machnąłem ręką, a zderzyli się ze ścianą, po kolei tracąc przytomność.

– Nieźle – mężczyzna stojący za mną zagwizdał cicho. Odwróciłem się do niego i wkurzony zmarszczyłem brwi.

– Co tutaj robisz? Aliquid innych żywiołów raczej nie pojawiają się w Ignem.

– Więc co ty tu robisz? Nie jest to najlepsze miejsce dla początkującego Aquera – wkurzało mnie to, że kompletnie nie miałem pojęcia z kim rozmawiam. On przynajmniej wiedział jak ja wyglądam.

– Rodzice cię nie nauczyli, że odpowiada się na pytania, zanim zada się swoje? – spojrzałem w, jak mi się wydawało, twarz nieznajomego i usłyszał jak tamten wciąga gwałtownie powietrze.

– Twoje oczy… – zaczął, a ja zrezygnowany odwróciłem głowę w bok.

– Tak wiem, są różnego koloru.

– Jesteś niewidomy? – zaskoczony skierowałem twarz w stronę głosu. Jeszcze nikt nigdy nie rozpoznał tego po kilku minutach znajomości.

– Nie twoja sprawa – odwróciłem się i ruszyłem przed siebie, omijając leżących na ziemi mężczyzn. Przez złość nie wyczułem jednak deski, która wcześniej oparta o ścianę, przewróciła się, gdy uderzyłem o nią jednego ze zbirów. Prawie upadłem, ale w ostatniej chwili wyrosła przede mną wielka bańka wody, która złapała mnie nim zdążyłem wylądować w błocie.

Kiedy tylko dotknąłem cieczy, mgła otaczająca Aquera natychmiast mi się podporządkowała. Mimowolnie zbadałem twarz nieznajomego. Miał gładką skórę i delikatny zrost, zapewne ciemnego koloru, a przynajmniej tak to sobie wyobrażałem. Jego szczęka była wyraźnie zarysowana, nos lekko przygarbiony, co tylko dodawało mu uroku. Miał pełne usta, teraz wygięte w lekkim uśmiechu.

– Przepraszam – powiedział i podszedł do mnie – Mam na imię Lurei i szukam Araela.

Rozdział 14

LUIS

 Spotkanie z Ethanem, Rickiem, Michaelem i Annabeth poszło o wiele lepiej niż to z ojcem. Rick i Annabeth zdążyli już zaakceptować Tomasa i wybaczyć mu odbicie mu dziewczyn. Michael pamiętał Tomasa jako przyjaciela brata i też szybko się z nim dogadał, umawiając na grę w kosza.

Najgorzej wyglądała sytuacja z Ethanem. Przed wydarzeniami sprzed trzech lat byli z Tomasem najlepszymi przyjaciółmi. Ethan jednak stanął po stronie Luisa i skończyło się tak, że przywalił Tomowi, więcej się z im nie spotykając.

Luisa strasznie wkurzało to, że rodzina traktowała go jak kolejną córkę lub siostrę. Przecież geje to nie kobiety! Dlatego nie rozumiał dlaczego Ethan dalej się nie pogodził z Tomasem. Przecież Luis już mu wybaczył, więc dlaczego Ethan by nie miał?

Mimo wszystko obiad nie wypadł tak źle w ocenie Luisa. Wszyscy się bawili, a nawet Tomasowi udało się rozśmieszyć ojca i złapać z nim wspólny język, co nie było takie trudne, bo zawsze mieli podobne zainteresowania. Tylko Ethan cały czas udawał, że Tomas nie istnieje, za co oczywiście mu się oberwało nie tylko od Luisa, ale także od Molly.

Wieczorem Luis i Tomas zostali zaciągnięci na imprezę u jednej z koleżanek Ann.

– Ann, nie wypada, żebym szedł na imprezę do swojej uczennicy.

– Nie przejmuj się tym Ethan też idzie, prawda braciszku? – Ann chwyciła Ethana pod ramię i uścisnęła. Ten z niezbyt zadowoloną miną przytaknął, posyłając jej nienawistne spojrzenie.

– Widzę, że ma na ciebie haka. Co tym razem? – Luis zaśmiał się z miny brata i chwycił za rękę Tomasa. Nie uszło to uwadze Ann, która uśmiechnęła się radośnie. Ethan też to zauważył, aczkolwiek jego reakcja była mniej entuzjastyczna.

– Przemalowałem ściany w mieszkaniu na niebiesko.

– Pfff, jak mam się dowie to nie ujdziesz z życiem – Luis zaśmiał się, podobnie jak reszta rodzeństwa, prócz Ethana oczywiście. Wszyscy wiedzieli jak Molly zareaguje, gdy dowie się, że jedna z jej kompozycji została zniszczona.

– Co ci strzeliło do głowy, żeby przemalować ściany na niebiesko?

– Nie twój interes. Chodźcie już, bo chce się jak najszybciej urwać.

I tak oto znaleźli w domu Rachel, jednej z przyjaciółek Ann i koleżanki z klasy Luisa. Gdy wchodzili, dziewczyny się oglądały. Jako gej potrafił dostrzec urodę swoich braci i nieraz zazdrościł im tych czarnych włosów. Wiedział, że on z Tomasem także przyciągają uwagę, jeżeli nie dlatego, że wyróżniali się spośród tych czarnych czupryn, to dlatego, żę szli za ręce, nie zważając na krzywe spojrzenia.

– Cieszę się, że przyszliście! – Rachel starała się przekrzyczeć muzykę. – Przyciszcie to, durnie! – krzyknęła do dwóch chłopaków majstrujących przy wierzy. Posłuchali od razu.

– Dziękujemy za zaproszenie – Ethan uśmiechnął się do młodszej dziewczyny i mimo łączącej ich relacji uczeń-dyrektor, ta odpowiedziała zalotnym uśmiechem.

– Nie ma sprawy Eth – zaraz, zaraz „Eth”? A nie przypadkiem dyrektorze?

– Ostatnio widuję ich na korytarzu, choć wygląda to bardziej na relacje przyjaciół niż ucznia i dyrektora – Tomas szepnął mu do ucha, tak by inni nie słyszeli.

– A może nawet kogoś więcej niż przyjaciół – Luis uśmiechnął się przebiegle.

– Anni! – Luis uśmiechnął się widząc jak jego siostra zamykana jest w ramionach swojej „przyjaciółki”. Że też nikt nic nie podejrzewał. Przytulające się kobiety – przyjaciółki. Przytulający się mężczyźni – geje. Trochę to niesprawiedliwe, nieprawdaż?

– Mad! – Ann oddała uścisk od razu radośnie się uśmiechając.

– Chodź Tom, mam ochotę się czegoś napić – Luis pociągnął Tomasa w stronę stolika, na którym stały butelki, ale nie znalazł tam alkoholu.

– Co jest? Przecież nie możliwe, żeby na imprezie nie było wódki!

– Lui? Ja chyba wiem gdzie ona jest – Tomas wskazał na Rachel, która właśnie starała się coś wykrzyczeć, stojąc przed kilkunastoma butelkami wódki. W końcu Ethan krzyknął „cisza” i jak z bicza strzelił, wszyscy umilkli. Nikt nie chciał mieć na pieńku z dyrektorem.

– Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, proszę  odsunąć stół i ułożyć swoje tyłki na dywanie w kółeczku! –  zaciekawieni spoczęli na dywanie, kiedy kilku chłopaków uprzątnęło pokój, a pozostali dalej bawili się na podwórku i w drugim pokoju. Luis naliczył osiemnastu chłopaków i czternaście dziewczyn, łącznie z wszystkimi obecnymi Harenorami, prócz Michaela, którego Ethan wywalił z pokoju. Luis od razu wiedział, że nie obędzie się bez alkoholu.

Kiedy wszyscy już siedzieli, Rachel wstała i wzięła do ręki pustą butelkę po oranżadzie. Kilka osób jęknęło na ten widok. Do pokoju wpadła Emily i mimo morderczego wzroku Luisa wcisnęła się na miejsce koło Tomasa. Luis ostentacyjnie wstał i zamienił się z Tomasem miejscem, odgradzając go od tego różowego diabła.

– Zgadza się, będziemy grać w butelkę, ale nie na zwykłych zasadach. Nie wiem jak wam, ale mnie znudziła się gra na pytania. Tak więc przedstawiam zasady.

Osoba, na którą wypadnie mówi coś, czego nigdy nie robiła. Na przykład „Nie całowałam się nigdy z młodszym”, a wszyscy ci, którzy to robili piją kieliszek wódki. Oczywiście każdy może powiedzieć co chce, jak głupie by to nie było. Dodatkowa zasada: jeśli skłamiesz i ktoś będzie o tym wiedział, wskazuje osobę, którą masz pocałować. Wszyscy rozumieją? Jak ktoś będzie miał pomysł na nową zasadę to mówić! Gotowi? Ann, zaczynasz!

Annabeth złapała rzuconą jej butelkę i ze złowieszczym uśmiechem spojrzała na Luisa.

– O nie – Białowłosy szturchnął Tomasa, który zaśmiał się z jego miny.

– O tak braciszku. Nigdy nie całowałam się z facetem!

– Cholera jedna – Luis wziął kieliszek, który ktoś mu podsunął i równocześnie z Tomasem wypił całą jego zawartość. Oprócz nich piło większość dziewczyn.

Kiedy wszyscy wypili, Ann zakręciła butelką i padło na jakąś dziewczynę, które zawstydzonym głosem powiedziała coś w stylu „Nigdy nie widziałam mężczyzny nago”. Rzecz jasna wszyscy faceci musieli wypić. Nie licząc Maddie i dwóch innych dziewczyn, reszta sięgnęła po kieliszki.

Luis z uśmiechem patrzył jak Mad piorunuje wzrokiem Ann, a ta w obronie się tłumaczy.

– Mad! Daj jej żyć, kąpała się z wszystkimi braćmi! – Ethan uśmiechnął się do Ann, a ta odetchnęła z ulgą.

– Serio? – Tomas spojrzał rozbawiony na Luisa.

– Ej! Byliśmy mali…

– Dobra, gramy dalej! – krzyknął ktoś z kółka, a butelka znów poszła w ruch, zatrzymując się na Luisie.

– Nigdy nie podglądałem nikogo pod prysznicem! – Luis wpatrywał się w Ethana z wyczekiwaniem, ale ten był zbyt pochłonięty zerkaniem na Rachel, by w ogóle kontaktować. Kiedy kilka osób wypiło po kieliszku, Luis z uśmiechem zawołał brata.

– Eth! Mam cię! Pamiętasz kolonie jak miałeś szesnaście lat?

– Eee, co?

– Nasza szóstkowa na obozie harcerskim!

– To się nie liczy, byłem dzieciakiem.

– Owszem, liczy się, kto jest za? – Wszystkie ręce uniosły się w górę, a czarnowłosy westchnął ze zrezygnowaniem.

– Dobra, więc kto?

– Rachel! – Rick uśmiechnął się przebiegle, a Ethan z Rachel popatrzyli po sobie. Dziewczyna lekko się zarumieniła, ale nie odsunęła się, kiedy Ethan się do niej przysunął.

– Czekajcie, mam nową zasadę! – Ann omal nie przyprawiła o zawał połowy obecnych. – Pocałunek ma trwać co najmniej pięć sekund.

Wszyscy zareagowali entuzjastycznie, oprócz Rachel, która spaliła buraka. Ethan jednak nie miał obiekcji i delikatnie uniósł jej brodę, czule stykając swoje usta z jej. jego brat zachowywał się jakby nie chciał przestraszyć dziewczyny. Ona jednak już nie wyglądała na wystraszoną. Ich pocałunek przeciągnął się do dziewięciu sekund, co wszyscy skrupulatnie liczyli. Po wszystkim rozbrzmiały głośne brawa i gwizdy. Jeden nawet z ust Luisa.

Luis zakręcił butelką i niezadowolony spojrzał na Emily, którą wskazywała nakrętka. Blondynka uradowana wlepiła swoje oczy w Tomasa i zaczęła intensywnie myśleć nad ym, co mogłaby powiedzieć.

– Nigdy nie całowałam pięknej blondynki! – powiedziała, a Luis miał ochotę jej przywalić. Nie podniósł kieliszka. Teraz uważał ją za obrzydliwą i cieszył się jak głupi, kiedy Tomas się nie ruszył. Kilka osób wypiło, a kiedy Tomas się nie ruszył, Emily wskazała na niego palcem.

– Kłamiesz. Całowaliśmy się!

– Chciałem zaznaczyć, że mówimy o pięknych blondynkach, a bez obrazy jedyna osoba jaka mi się podoba nie jest blondynem.

– Popieram twoim tokiem myślenia idąc, też się z tobą całowałem. Czemu o tym nie mówisz, co? – Luis zmrużył gniewnie oczy i gdyby nie ręka Toma na jego plecach, mogłoby dojść do rękoczynów. Choć on kobiet nie bije, czasem trzeba robić wyjątki.

– Tomas, mimo wszystko żądam głosowania!

– W porządku –  Tomas zacisnął zęby i zamroził spojrzeniem kogo tylko mógł. Mimo to wypiętymi cycami, Emily przekabaciła na swoją stronę część chłopaków.

W końcu wyszło na to, że czternaście osób głosowało za i czternaście przeciw.

– Skoro tak, to może zróbmy inaczej. Skoro i Luis i Tomas mają nie do końca czyste kąta, niech się pocałują! – z opresji wyciągnęła ich Mad, za co Luis posłał jej dziękujące spojrzenie. Część chłopaków z zaciekawieniem przeszła na ich stronę, więc mogli odetchnąć z ulgą.

– Nowa zasada, dla par dwadzieścia sekund! – ku zdziwieniu Luisa, to Ethan wykrzyknął owe zdanie.

Kiedy większość się zgodziła, Tomas bez zbędnych ceregieli pocałował Luisa, tak jak zwykle to robił. Najpierw powoli i delikatnie, by później zwiększyć tempo. Luis omal nie rozpłynął się w jego ramionach. Jeszcze trochę i na pocałunku by się nie skończyło. Gdyby tylko ktoś nie krzyknął „trzydzieści!”, a reszta nie wybuchnęłaby śmiechem, pewnie by nie przerwali.

Po kilkunastu kolejkach, w których każdy pił co najmniej kilka razy, w końcu wypadło na Tomasa.

– Powiedz, że nigdy nie całowałeś się z Maddie – Luis szepnął mu na ucho, już nie całkiem trzeźwy. Jego siostra też już była pijana, co skutkowało mało dyskretnymi spojrzeniami jakie kierowała w stronę swojej dziewczyny.

Tomas posłusznie powtórzył o co prosił Luis, a Ann spojrzała na nich z przerażeniem. Kilka dziewczyn się zaśmiało i mamrocząc coś o butelce wśród dziewczyn wypiły po kieliszku, ale Annabeth była zbyt wstrząśnięta, by wykonać jakikolwiek ruch.

– Hej Anni, przecież ty wtedy grałaś z nami! Nie pamiętasz, w takim razie powtórka przy wszystkich! – dziewczyny zaczęły coś krzyczeć, a Ann popatrzyła na Maddie ze strachem. Ta jednak nie przejmując się niczym wpiła się w jej usta i całowała, trochę zbyt namiętnie jak na zwykłą przyjaciółkę, ale podpite towarzystwo zdawało się tego nie zauważać. Może oprócz Ricka, który zaśmiał się i wymamrotał coś o nowej parze w rodzinie.

Emily gdzieś zniknęła tuż po ich pocałunku, więc Luis znacznie się odprężył. Podobnie jak Tomas i co trochę zaskoczyło Luisa, kilka innych osób, w tym Ethan i Annabeth.

TOMAS

Luis powoli miał już dość alkoholu i choć sam tego nie mówił, Tomas definitywnie wygrał, kiedy Luis padł w jego ramionach i zasnął.On był w dużo lepszym stanie. Na szczęście nie musiał dzwonić po taksówkę, bo Rachel wcisnęła mu do ręki klucz od pokoju na drugim piętrze i kazała zanieść tam białowłosego, nie dając przy tym Tomasowi nawet chwili na odmowę.

Kilka minut później, kiedy Luis już leżał pod kołdrą, przebrany w piżamę, którą Tom dostał od Rachel, ktoś zapukał do drzwi.

Tomas otworzył w samych spodniach, gdyż jego koszulka zaginęła gdzieś w ciemnościach. Zaskoczony wpuścił do środka Ethana i zabrał go na balkon, by nie obudzić swojego ukochanego.

– Chciałeś coś? – Tomas był zmęczony i nie chciał się kłócić ze swoim, jakby nie było, szefem.

– Tylko pogadać i nie patrz tak na mnie. Mam zamiar cię przeprosić.

– Aha – Tomas nie bardzo wiedział co miałby powiedzieć, więc milczał i oparty o barierkę czekał na dalsze słowa dawnego przyjaciela.

– Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, więc będę walił prosto z mostu. Wkurzyłeś mnie wtedy nie na żarty i pewnie o tym wiesz. Nikt nie krzywdzi mojej rodziny, nawet przyjaciele. A najgorsze było to, że musiałem wybierać, a ty dobrze wiedziałeś, że nie na ciebie padnie. Najchętniej to uprzykrzałbym ci życie przez kilka lat, ale pewnie Lui by mnie za to zabił, albo co gorsz ogolił brwi – Tomas uśmiechnął się lekko. Obaj wiedzieli, że Luis był do tego zdolny.

– Zmierzasz do czegoś konkretnego?

– Tak. Wisisz mi sześciopak piwa. Przynieś go na naszą piątkową grę – Ethan poklepał Tomasa po ramieniu i wyszedł, a ten uśmiechnął się z ulgą. Piątkowa gra w kosza była ich tradycją odkąd się przyjaźnili i została przerwana, kiedy skrzywdził Luisa. Ethan zapraszając go na grę, dał mu kolejną szansę,a on nie zamierzał jej zmarnować. W końcu uzyskał akceptację całej rodziny Luisa, no może jeszcze Williama musiał trochę przekonać. Czuł się przyjemnie lekko. Nawet nie wiedział ile kosztowała go nienawiść ze strony Etha, jego najlepszego przyjaciela.

Tomas położył się przy Luisie, w samych bokserkach i uśmiechnął, kiedy białowłosy od razu do niego przylgnął. Zupełnie jak magnes.

– Kocham cię, Śnieżynko – pocałował go w czoło i zamknął oczy.

– Ja ciebię też – usłyszał jeszcze, nim zapadł w spokojny sen.

Nie było innej drogi, musiało się udać.

KONIEC

Co wy na to?? Trochę mi nie pasuje końcówka, ale pisałam ją trzy razy i za Chiny nie chce wyjść lepiej 😦 „Niechciana Miłość” dobiegła końca 😉

Mam nadzieję, że podobało Wam się to opowiadanie, chociaż było nie do końca w moim stylu.

Mam dla Was jeszcze złą wiadomość, a mianowicie,kontynuację Ognia i Wody zacznę dopiero za dwa tygodnie. Potrzebuję małej przerwy, by trochę nadrobić i powalczyć o lepsze oceny 😉

Pozdrawiam ! :*

I przepraszam, że nie odpisuję na komentarze, ale niestety nie mam ani grama czasu 😦 Postaram się nadrobić 🙂

Rozdział 13

TOMAS

– Tomas! Tomas, zaczekaj! – żyłka na jego czole zapulsowała, kiedy usłyszał za sobą dziewczęcy głos. Nie miał pojęcia dlaczego go tak denerwował, choć umysł podpowiadał mu, że powodem może być scena, którą zobaczył w poniedziałek na korytarzu. Od tamtej pory z jego oczu wydobywały się pioruny, które co rusz uderzały w Emily, jeśli ta znalazła się w zasięgu jego wzroku.

– Dla ciebie pan Nixon – Tomas nie chcąc robić widowiska, zatrzymał się i oparł o swój samochód. Luisa jeszcze nie było, co w sumie cieszyło Toma. Nie chciał, żeby ta dziewczyna nawet na niego patrzyła.

– Och, przestań, przecież znamy się od dawna. Może chciałbyś się ze mną wybrać do kina?

Brwi Tomasa powędrowały do góry. Czy ona w ogóle nie zauważyła tej całej niechęci? Przecież wie już o związku jego i Luisa.

– Emily, jakbyś nie zauważyła jestem teraz z Luisem. W przeciwieństwie do ciebie go nie zdradzę. Przestań usiłować nas rozdzielić. Kocham go, a on kocha mnie i ty tego nie zmienisz.

Dziewczynie mina zrzedła, ale na jej twarzy utrzymał się sztuczny uśmiech. Jej dłonie zacisnęły się, co próbowała ukryć chowając je za plecami.

– Tomas, nie wiesz co mówisz, przecież ty go nie kochasz. Po prostu dawno nie byłeś z dziewczyną taką jak ja. Ktoś ci musi przypomnieć jak to cudownie jest być z kobietą – Emily przejechała pomalowanym paznokciem po jego koszuli. – Przecież wiesz, że niepotrzebnie się rozstaliśmy. Byłam wtedy jeszcze niedojrzała i głupia. Nie potrafiłam dostrzec tego uczucia jakim mnie darzyłeś, ale teraz już wiem, że mnie kochałeś i dalej kochasz. Nie martw się uświadomię ci to – stanęła na palcach i próbowała go pocałować, ale Tomas ją odepchnął.

– Nie pozwalaj sobie. Jestem twoim nauczycielem i tak też masz mnie traktować. Niczego sobie nie wyobrażaj. Między nami niema nic oprócz niechęci do ciebie z mojej strony. Masz nie zbliżać się do Luisa, albo obiecuję ci, pożałujesz.

Skończył swoją wypowiedź i spojrzał w stronę szkoły. Luis właśnie opuszczał budynek i podejrzliwie popatrzył na blondynkę. On też nie czuł się przy niej dobrze.

Tomas podszedł do niego i pocałował w usta. Nie musieli się ukrywać, bo wszyscy już o nich wiedzieli. Były osoby, którym się to nie podobało, ale chcąc nie chcąc musieli tolerować brata swojego szefa i jego partnera.

Tomas chwycił Luisa za rękę i całkowicie ignorując rozeźloną ladacznicę, poprowadził do samochodu, gdzie otworzył mu drzwi. Białowłosy uśmiechnął się na ten gest i poczekał aż Tomas zajmie miejsce kierowcy.

– Co ona od ciebie chciała? – Luis spojrzał za odchodzącą Emily.

– W sumie to nic. Musi nadrobić materiał z historii i chciała się mnie o coś zapytać – Tomas nie zamierzał niepokoić Luisa słowami dziewczyny i jej pustymi obietnicami. Nie zamierzał zostawić Luisa, więc nie było się o co martwić.

– Aha. Rozmawiałem z Ethanem. Mam zaprasza nas na obiad.

– Jakoś nie wydaje mi się, żebym był tam mile widziany – Tomas skrzywił się, a Luis cicho zachichotał.

– Nie martw się, ochronię cię przed moimi krwiożerczymi braćmi.

– Bardziej się boję twojego ojca. Jakoś nie wyobrażam sobie, że przyjmie mnie w rodzinie z otwartymi ramionami.

– Nie martw się. Mama już ci chyba wybaczyła, więc tata nie ma wyboru – Tomas uśmiechnął się n a ten sposób myślenia partnera.

– Więc kiedy ten obiad? – uśmiech Luisa wynagrodził mu przyszłe nieprzyjemności.

– Za dwie godziny – mina Tomasa chyba wyraziła wszystkie jego myśli, bo Luis pochylił się i pocałował go w policzek.

– Nie martw się, Ricka masz już po swojej stronie, Ann tym bardziej. Został ci już tylko tata i Ethan, bo Michaela przekupisz jakąś grą komputerową – Luis puścił mu oczko i uśmiechnął się słodko.

Tomas spojrzał na drogę i zjechał w jakąś boczną uliczkę, by zatrzymać samochód i pocałować Luisa namiętnie.

– A to za co?

– Uśmiechaj się tak dalej, a spóźnimy się na ten obiad.

– Zabieraj te łapy. Ja nie mam zamiaru skomleć na krześle przy  rodzinie – Luis asekuracyjnie odsunął się na drugi koniec samochodu.

– Masz rację, jeszcze by mnie zabili za sprawienie bólu kochanemu braciszkowi i synowi. Ale co to byłby za przyjemny ból – Tomas poruszył zabawnie brwiami i ruszył w dalszą drogę.

Zatrzymali się przed niewielkim domkiem, który tymczasowo wspólnie wynajmowali. Początkowo Luis opierał się przed tym, ale w końcu niska cena, piękny ogródek i prośby Tomasa doprowadziły do tego, że się ugiął i nawet zamówił nawy stół do salonu, gdyż jego zdaniem „gryzł się on z peridotowymi ścianami”. Tomas kompletnego pojęcia nie miał czym ten kolor ścian różnił się od zielonego, ale Luis upierał się, że różnica jest ogromna.

W każdym razie stanęło na tym, że na razie wynajmują mały domek w dosyć bezludnej okolicy. Im to nie sprawiało problemu, a dzięki temu, że wszystko było trochę daleko, cena była dużo niższa.

W środku przywitały ich jeszcze nie rozpakowane pudła. Jak dotąd nie mieli ani czasu, ani ochoty, by rozpakować wszystkie rzeczy. Wyciągali stopniowo to co było im w danej chwili potrzebne i jakoś żadnemu to nie przeszkadzało. Dopóki nie zadzwoniła Annabeth.

LUIS

Komórka Luisa zadzwoniła, kiedy tylko przekroczyli próg domu. Białowłosy kliknął zieloną słuchawkę i przyłożył telefon do ucha.

– Hej Luis. Nim cokolwiek powiesz, to wiedz, że zdobyłam twój adres i za półtorej godziny przyjedzie do ciebie cała rodzina, by zjeść wspólnie obiad. Mam nadzieję, że masz porządek. Wszystko już ustalone, pamiętaj godzina szesnasta. Pa.

Wyrzuciła to z siebie na jednym wdechu, nie dając Luisowi się sprzeciwić, bądź cokolwiek innego powiedzieć. Przerażony Luis rozejrzał się po pokoju wyglądającym jakby chwilę temu przeszło przez nie tornado. W końcu spojrzał na Tomasa, który stał na tyle blisko by usłyszeć nie tylko jego, ale też Ann mówiącą przez słuchawkę.

– Nawet mi nie mów, że…?

– Owszem. I nawet nie wątp w to, że żartowała. Znając ją, naprawdę tu przyjdą.

– Więc co robimy? Bo ucieczka pewnie nie wchodzi w grę – Tomas spojrzał na niego błagalnie.

– Nie ma opcji. Oberwałoby nam się i to kilkakrotnie. A tobie pewnie nigdy nie zostałoby wybaczone. Tylko nawet w optymistycznej wersji nie zdążymy tego wszystkiego posprzątać! A jeszcze trzeba znaleźć na strychu skrzynkę z zastawą, umyć naczynia i skosić trawnik bo jak mama go zobaczy… Wolisz nie wiedzieć co zrobi. – Luis przełknął ślinę na wspomnienie dnia, kiedy rodzice wracali z urlopu, a on nie skosił trawnika.

– Było aż tak źle?

– Wolałbym pójść z mamą i Ann na zakupy, niż to powtórzyć.

– To naprawdę musiało być okropnie.

– Może nawet przekonasz się jak bardzo. Nie zdążymy z tym wszystkim we dwóch!

– Nie martw się. Przecież mam swoją Załogę, prawda?

– Masz na myśli tych twoich osiłków? Przecież oni są ze sił specjalnych, a nie z ekipy sprzątającej.

– Nie martw się. Frank, Zack, Pablo i Alex wiszą mi nie jedną przysługę. Przyjdą, nie ważne o co poproszę.

– Jesteś pewny, że chcesz wykorzystać przysługę do mycia podłogi i garnków?

– Czy jest coś straszniejszego od spotkania z niezadowolonymi teściami? – Tomas uniósł brwi z całkiem poważną miną. Luis uśmiechnął się i pocałował go w policzek.

– Tylko poproś, żeby szybko przyszli.

Tom uśmiechnął się i wyciągnął telefon. Dokładnie minutę później, bo zniecierpliwiony Luis cały czas zerkał na zegarek, zadzwonił dzwonek do drzwi.

Tomas otworzył je i przywitał się ze swoimi przyjaciółmi.

– Czy kiedykolwiek dowiem się jakim cudem przybyliście tu w minutę? – Luis podszedł do przybyłych i stanął w progu salonu. Oni tylko z uśmiechami popatrzyli po sobie i zwrócili się w jego stronę.

– Mamy taki nowy wynalazek, który jest dość tajny, ale podzielimy się z tobą tą wiedzą – Zack rozejrzał się jakby szukając szpiegów po czym nachylił się w stronę Luisa. Ten zaciekawiony nadstawił ucha. – Zwie się… przyczepa tuż za waszym domem, Maleńka – wyszeptał to tak poważny, tonem, że Luis przez chwilę nie wiedział co robić. Zack zaśmiał się na widok jego miny i pocałował go w policzek. Na ten gest Luisowi omal oczy z orbit nie wyleciały.

– Te, trzymaj się swojego chłopaka – Tomas pociągnął Luisa do siebie i kiwnął Frankowi. – Zabieraj mi stąd tego Casanovę.

– Nie martw się, nie tknie go już ja o to zadbam – Frank złapał Za koszulkę Zacka i wytargał go do łazienki, która znajdowała się tuż obok salonu.

– Czy oni…? – Luis stał wpatrzony w drzwi z otwartymi ustami.

– Są razem. Odkąd pamiętam – Tomas uśmiechnął się do Luisa i pociągnął go na górę. Za nimi ruszyli Alex i Pablo.

– Czemu tam idziemy? – Luis planował zacząć sprzątanie od kuchni, by w razie czego zostawić górę nie posprzątaną.

– Poszukać zastawy. Lepiej nie schodź na dół przez najbliższe pół godziny – Tomas zbliżył swoje usta do ucha Luisa. – No chyba, że chcesz posłuchać jakie dźwięki wydajesz, kiedy jestem w tobie – zamruczał, a Luis momentalnie spalił buraka i walnął Tomasa w żebra.

– Zamknąłbyś się – Pablo i Alex zaśmiali się i poklepali Tomasa po ramieniu.

– Pomoglibyśmy ci Szefie, ale Maleńkiej boimy się bardziej.

– Ta, a czasem jest taki milutki.

– Będziecie tak gadać czy weźmiecie się w końcu do roboty? Mamy mało czasu, a at dwójka na dole raczej nie pomoże! – Luis popchnął chłopaków w stronę strychu, a Tomasa przytrzymał chilę przy sobie.

– Masz szlaban na mój tyłek przez tydzień. Jeszcze jedno słowo o tym jaki to jestem milutki, a miesiąc murowany.

– Już się zamykam – Tomas z przerażoną miną zamknął usta na zamek i wręczył Luisowi wyimaginowany kluczyk.

– No, masz szczęście – chłopak uśmiechnął się i ruszył na strych.

Kiedy w końcu znaleźli kosiarkę i całą zastawę, zaszli na dół. Frank i Zack właśnie wychodzili z łazienki, ten drugi z dosyć niewyraźną miną.

– Tyłek boli? A myślałem, że miałeś na to ochotę – Frank wyraźnie mścił się na swoim partnerze, dodatkowo klepiąc go w pośladki. Zack syknął, ale dzielnie wszystko znosił.

– Już go zostaw, bo jest nam potrzebny.

– Dobra, dobra, to co mamy robić?

Luis zaczął im wydawać polecenia. Okazało się, że chłopcy nadają się nie tylko do zabijania, ale też prac domowych.

Po godzinie wszyscy umordowani zasiedli w salonie. Trawnik krótko przystrzyżony zapraszał swoim wyglądem, podłogi błyszczały jak nigdy, nigdzie nie było widać ani grama kurzy, a duży stół zastawiony był na piętnaście osób. Luis przewidywał w tym także dzisiejszych pomocników.

– To my się już zbieramy – Pablo i Alex zaczęli się zbierać.

– Zostańcie na obiedzie. Nie wypuszczę was po tym jak nam pomogliście.

– Przykro nam Maleńka, ale ja mam obiad z żoną, a Pablo idzie na spotkanie klubu. Przyjdziemy kiedy indziej – to mówiąc zamknęli za sobą drzwi. Luis spojrzał na wstającą właśnie parę.

– O nie, wy zostajecie i nie wywiniecie mi się.

– Ja nie mam zamiaru. Co jak co, ale nasza lodówka świeci pustkami, a ja chętnie poznam twoją rodzinę – Zack puścił mu oczko, na co Luis posłał mu uśmiech.

– Masz braci? – Frank spojrzał na Luisa pytająco.

– Trzech, ale oni są hetero.

– Więc nie ma mowy, że zostawię go tu samego. Popatrz na mnie. Też kiedyś byłem hetero.

Luis zaśmiał się i spojrzał na zegarek. Jego rodzina właśnie powinna dojeżdżać.

– Luis mam jeszcze jedno pytanie – Frank spojrzał a niego poważnie. Lui kiwnął głową, czując jak Tom obejmuje go od tyłu i kładzie głowę na jego ramieniu. – Czy my mamy zachowywać się normalnie? To znaczy, jak para?

– Moja rodzina wie, że jestem z Tomasem i to akceptują. Myślę, że z wami też nie będzie problemu, ale jakbyście mogli… no wiesz.

– Nie uprawiać seksu na stole? Nie ma problemu. No chyba, że coś proponujesz – Zack z uśmiechem rozczochrał włosy Luisowi, ale jemu nie było dane się odegrać, gdyż zadzwobnił dzwonek do drzwi.

– Masz szczęście – Luis jak przystało na dorosłego pokazał Zackowi język i ruszył do drzwi, na co pozostali zaczęli się śmiać. Luis jeszcze uśmiechnął się do nich i otworzył drzwi. Lekko zaskoczony zaprosił do środka Matta, który wręczył Luisowi Butelkę wina i podszedł do Tomasa.

– Dobrze cie widzieć całego – Matt uścisnął rękę Tomasa.

– Ciebie też. Dobrze, że wyszedłeś wcześniej.

– Nic by mi to nie dało, gdybyście nie unieszkodliwili Pietraszowa.

– Tak właściwie, to nie..

– Przepraszam, Tomas, mógłbyś nas przedstawić? Poza tym mamy do ciebie kilka pytań – Frank spojrzał znacząco na Matta. – Rozmawiacie na dosyć dziwny temat.

– Ach tak, przepraszam, mam na imię Matt – Tomas nie zdążył odpowiedzieć, a Matt już wyciągnął do Franka rękę, po czym podał ją Zackowi. – Miło mi was poznać na żywo, Frank, Zack.

Chłopaki wyraźnie byli lekko zdezorientowani. Spoglądali to na Matta to na Tomasa, aż w końcu ich wzrok spoczął na Luisie.

– Nie możecie im wszystkiego wyjaśnić? Gapią się na mnie jakby chcieli torturami wyciągnąć ze mnie odpowiedzi.

– Dobra. Tom, Lui idźcie na zewnątrz, bo William z Molly przyjechali i nie mogą się zabrać z jedzeniem. Ja wszystko wyjaśnię chłopakom – Matt niemal wypchnął ich na zewnątrz.

– Mam się o nich martwić? – Tom uniósł wysoko brwi.

– Matt jest raczej niegroźny. Stosunkowo – Luis uśmiechnął się i ruszył w kierunku Samochodu rodziców.

Molly właśnie nakazywała Williamowi wziąć najpierw sernik, żeby się nie rozpuścił, kiedy ich zobaczyła. Podeszła najpierw do Luisa, by go wycałować i ponarzekać, że rzadko bywa w domu, by później wyściskać także Toma, co sprawiło, ze na twarzy białowłosego pojawił się szeroki uśmiech. Następnie wzięła z rąk męża ciasto i ruszyła do środka.

William nie przywitał Tomasa tak entuzjastycznie, ale z grzeczności podał mu rękę. Niechętnie, co miał doskonale wymalowane na twarzy.

– Tato!

– No co? Przecież nic nie zrobiłem! Jesteś taki sam jak wasza mama.

– Dobrze wiesz co zrobiłeś i masz przestać.

Tomas wyminął ich i zabrał rzeczy, które wcześniej wskazała Molly, po czym zatrzymał się przy boku Luisa.

– Lui, przestań już. Nic się przecież nie stało.

– Stało się. Tato, mam zamiar być z Tomasem przez bardzo, ale to bardzo długi czas, więc jeśli chcesz mnie w ogóle widywać, to musisz się nauczyć szacunku do niego!

Luis Wziął dwie torby i ruszył w stronę drzwi, zostawiając dwóch mężczyzn przy samochodzie. Tomas spojrzał na Williama i nie wiedział co ma zrobić.

– Będziesz miał z nim ciężko. I nie oczekuj, że będziemy najlepszymi przyjaciółmi, bo Luis jest jak moja druga córka. Choć lepiej mu tego nie powtarzaj, bo przyjdzie mnie zabić, zrozumiano?

– Tak jest – Tomas czuł się trochę jak wtedy, kiedy zaczynał w pracy z policją. Był gotów wykonać każdy rozkaz, żeby tylko komuś nie podpaść. Szczególnie komuś, kto jet ważny dla Luisa.

– Tomas! Rusz w końcu tyłek i przynieś szarlotkę! – Luis z daleka przyglądał się rozmawiającym mężczyznom i miał powoli dość tego, że nic nie słyszy.

– Już idę! – Tomas szybko wziął co mu kazano i niemal biegnąc, dotarł do Luisa i pocałował go w policzek, za co został skarcony znaczącym chrząknięciem.

– Taa – Luis niezadowolony spojrzał w kierunku ojca. Pod dom podjechał kolejny samochód, a głośna muzyka oznajmiła im, że rodzeństwo Luisa zaraz znajdzie się w polu widzenia. – Rodzinne spotkanie czas zacząć.